Katarzyna Groniec: Podróż do ziemi obiecanej
Dowiedz, się dlaczego piosenkarka chce starzeć się niegodnie!
„Ach!” to tytuł nowego albumu Katarzyny Groniec. Z wokalistką rozmawiamy o upływie czasu, szczęściu i smutku, i ich roli w życiu artysty, a także o wszechobecnym męskim kontekście
Justyna Kokoszenko: Jaki jest wewnętrzny krajobraz Katarzyny Groniec?
Katarzyna Groniec: Skomplikowane pytanie, bardzo malarskie powiedziałabym.
Tak jak twoja najnowsza płyta.
Katarzyna Groniec: To prawda. Myślę, że ten krajobraz byłby kojący, bardzo przestrzenny. Gdybym miała go określić, byłaby to przestrzeń stepowa, bez punktu odniesienia. Nie chodzi mi o pustkę. Doświadczyłam czegoś takiego, będąc na Syberii, w podróży, którą nazywam podróżą mojego życia. Trafiłam na wyspę Olchon na Bajkale i tam doświadczyłam przestrzeni – jak w filmie „Fargo”, kiedy bohater próbuje zakopać pieniądze, ale nie wie, jak rozpozna miejsce, bo wszędzie jest biało i nie ma żadnego punktu odniesienia, nie da się tego miejsca zapamiętać. Na swój sposób ten krajobraz był podobny.
Przy okazji nagrywania nowej płyty powiedziałaś, że jesteś w szczęśliwym i jasnym miejscu w swoim życiu. Jednak ciągle wracasz do smutku. Wszyscy o to pytają, ale wydaje się, że nie sposób od tego pytania uciec. Co daje ci smutek? Czy jest bardziej uniwersalny w sztuce niż szczęście?
Katarzyna Groniec: W ogóle pojęcie szczęścia nie jest najlepiej zdefiniowane, bo szczęście to nie jest stan permanentny. To nie jest coś, co można osiągnąć, mieć, posiąść raz na zawsze. To jest albo konkretny moment, albo wypracowana postawa życiowa. Ja czuję się szczęśliwa, bo szczęście w moim mniemaniu to nie są fajerwerki. Szczęście łączy mi się ze spokojem. A melancholia? To typ nostalgii. Coś, co jest dalekie od rozpaczy. Kojarzy mi się z pięknem i nie uciekam przed nim.
Jest dla ciebie twórczy? Wydaje się, że wiele z niego czerpiesz.
Katarzyna Groniec: Mój smutek jest pogodny, choć brzmi to jak oksymoron. Jest w tym jakiś rodzaj łagodności. Lubię ten stan.
Łączy ci się to z nostalgią?
Katarzyna Groniec: Nostalgia to raczej tęsknota za niewiadomo czym. Człowiek jest tak skonstruowany, że ciągle coś przeczuwa, ale to jest nieuchwytne. Rozumie, że jest coś poza konkretami, które go otaczają. Nazywa to bogiem, świadomością, jakkolwiek próbuje to ogarnąć umysłem, ale to się ciągle wymyka. Naturalną ludzką potrzebą jest poszukiwanie tego czegoś. Duchowości, czegoś więcej niż konkretna religia.
Kiedy mówisz o tych poszukiwaniach, myślę o poszukiwaniu ziemi obiecanej, tego nieuchwytnego szczęścia, rozumianego w opaczny sposób „Ach!” Jest też o tym. Co jest taką ziemią obiecaną dla Katarzyny Groniec?
Katarzyna Groniec: Najprościej byłoby powiedzieć, że jakaś forma nirvany, miejsca docelowego. Moim zdaniem dobrze jednak, jeśli ta ziemia obiecana jest ciągle nieodkryta, bo wówczas ma smak, daje siłę do szukania i sięgania głębiej i do nadziei na dotarcie do jakiegoś miejsca, które w ogóle nie jest miejscem. A może nawet w ogóle nie istnieje?
Powiedziałaś też, że wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że wciąż mamy kogo kochać. Jesteś romantyczką?
Katarzyna Groniec: Bardzo się bronię przed takim określeniem. Zawsze uważałam, że przyznanie się do romantyzmu to straszny obciach. Raczej staram się sprawiać wrażenie osoby dość konkretnej i twardo stąpającej po ziemi. Rzadkie są chwile, kiedy pozwalam sobie na takie odpłynięcie. To wymaga poczucia bezpieczeństwa, żeby nie zrobić z siebie kompletnej kretynki. Jest ten strach przed pokazaniem miękkiego brzucha.
Czy czujesz, że dziś miłość jest dla ciebie mniej ważna niż kilka dekad temu?
Katarzyna Groniec: Miłość ma dla mnie ogromne znaczenie. Kiedy jesteśmy bardzo młode, miłość myli nam się z namiętnością, z przeciąganiem liny, dużo w tej miłości walczymy. To jest naturalne, żeby się nie zatracić, musisz się bić, żeby zachować siebie i swoją przestrzeń. Wydawało mi się wtedy, że o miłości można mówić wyłącznie w kontekście namiętności. Dziś uważam, że to absolutna bzdura. Poza tym czerpiemy z zewnątrz, ktoś nas uczy, jak ta miłość powinna wyglądać. Jeśli trafiamy wyłącznie na komedie romantyczne, mamy mocno wypaczony ogląd rzeczywistości. W młodości przyklejamy metkę miłości do tych uczuć, które nią nie są. A może z biegiem lat potrzebujemy czegoś innego i właśnie wtedy potrafimy wyartykułować nasze potrzeby?
Co, poza relacjami, wraz z biegiem czasu nabiera dla ciebie mocy i smaku?
Katarzyna Groniec: Przyjaźń między kobietami. W młodym wieku działa to trochę atawistycznie, głównie rywalizujemy ze sobą. Rzadko w młodości zawiązuje się grupa kobiet przyjaciółek. Przynajmniej ja nie miałam takiego doświadczenia. Z biegiem lat otworzyłam się jednak na inne kobiety. Może zaczynają nas łączyć podobne przeżycia, pragnienia, podobne niespełnienia. Rozumiemy też, że takich rzeczy nie da się wydrapać pazurami, one bywają niezależne od naszych starań. Wobec tego łatwiej o kobiecą przyjaźń w dojrzalszym wieku.
Relacja z matką? Bycie matką?
Katarzyna Groniec: Relacje matka – córka są skomplikowane na każdej linii. Jestem i córką, i matką. Pewnie jestem mądrzejsza o doświadczenie bycia córką i rozumiem teraz, jak mogła się czuć moja matka, kiedy ja dorastałam, ale to niczego nie zmienia. Moja mama zachorowała dwa lata temu i ta choroba ją przemieniła. Jest po udarze, więc wróciła do esencji siebie samej. I jest mi z nią teraz, paradoksalnie, dużo łatwiej się porozumieć niż kiedykolwiek wcześniej. Może mojej córce też łatwiej będzie mnie zrozumieć, jak ja dostanę udaru (śmiech). Marianna za miesiąc kończy 25 lat i jest w momencie życia, kiedy jest bardzo skupiona na sobie, wchodzi w dorosłość, próbuje, rozgląda się i chce się odnaleźć.
Wróćmy na chwilę do płyty. To twoja 11 płyta wydana w ciągu 15 lat. Zazwyczaj interpretowałeś cudze piosenki i śpiewałaś cudze teksty.
Katarzyna Groniec: Zazwyczaj mój rozwój wydawniczy szedł dwutorowo. Albo płyty w całości były coverami, jak poprzednia płyta „ZOO”, która z jednorazowego koncertu z piosenkami Osieckiej urosła do trzyletniego projektu, który żył własnym życiem. Ale była też „Pin up princess”, cała stworzona z premierowych utworów. Mam trochę takie rozdwojenie osobowości. Jedne płyty dotyczą piosenek zastanych na świecie, a te rzadsze są premierowe.
Jesteś też jedną z autorek tekstów, a przecież lubisz się ukryć za tekstem. Co się zmieniło?
Katarzyna Groniec: Nic się w sumie nie zmieniło, po prostu staram się wychodzić naprzeciw lękowi przed pisaniem i go poskramiam. Bardziej naturalne jest dla mnie śpiewanie cudzych piosenek, bo jako dziecko zaczęłam, śpiewając covery. Z biegiem lat utwierdziłam się w poczuciu bezpieczeństwa, że w tym daję radę, jestem bezpieczna, przeżyję. A własna twórczość wymaga więcej odwagi, nie cenzurowania się.
Ile ciebie jest w tych kawałkach? Czy to Kasia Groniec, czy artystyczna kreacja?
Katarzyna Groniec: Staram się być uczciwa i mówić prawdę, która jest moja. Piszę o rzeczach, które znam i używam narzędzi, które mam. Ten rodzaj wrażliwości, którym dysponuję, pomaga mi pisać takie, a nie inne rzeczy. Ciężko tu mówić o jakiejkolwiek kreacji, choć i tej nie unikam. Zwłaszcza na koncertach, bo ich oprawa jest dla mnie niezwykle ważna. Staram się stworzyć nastrój, który pomoże w odbiorze moich piosenek. W naszych czasach to trudne, oderwać na dłużej widza od telefonu.
Zwłaszcza jak nie lata się na linie nad sceną i nie ma fajerwerków.
Katarzyna Groniec: No właśnie.
Masz jeszcze tremę przed występami?
Katarzyna Groniec: Tak. A może to ekscytacja?
Jak radzisz sobie z uczestniczeniem w showbizniesie, który wygląda dziś zupełnie inaczej, niż kiedy zaczynałaś, i którego nie lubisz?
Katarzyna Groniec: Jak zaczynałam, to już wtedy sobie nie radziłam. To jest paradoks, bo uważam, że to nie ja wybrałam ten zawód, ale on mnie, ja tu nie miałam wiele do powiedzenia tak na dobrą sprawę. Po prostu pojechałam na jakieś eliminacje, które z dzisiejszej perspektywy okazały się eliminacjami mojego życia i zostałam w świecie, do którego się nie pchałam. Zawsze byłam bliska muzyki i poezji, ale nie myślałam o takim zawodzie.
A gdybyś dziś była licealistką, wybrałabyś inny zawód? Widzisz siebie w innym miejscu w życiu, w którym mogłabyś się realizować?
Katarzyna Groniec: Kim ja mogłabym być? Jest wiele takich przestrzeni, które mnie pociągają. Profilowanie kryminalistyczne, to by było coś! Mieć zagadki do rozwiązywania! Albo gdyby się okazało, że mam niebywałe zdolności matematyczne i mogę odkrywać jakieś nieodkryte wyspy w tej dziedzinie. Fascynują mnie ludzie, którzy są z gruntu inni i poruszają się po innej przestrzeni.
Wróćmy na chwilę do showbiznesu. Piękna kobieta, światła reflektorów, upływający czas. Jak ci z tym?
Katarzyna Groniec: Źle! Nie mam zamiaru starzeć się godnie. Mam zamiar starzeć się najbardziej niegodnie, jak to tylko możliwe. Podciągnę sobie wszystko, co tylko się da. Mówię to trochę żartem, ale to nie jest fajne uczucie. Nie wierzę kobietom, które opowiadają, jak fantastycznie się czują i że kompletnie ich to nie rusza. A może niektóre z nich to rusza? Jednak sporo jest tych, które nie mogą już poruszyć twarzą, ale twierdzą uparcie, że przemijanie ich nie obchodzi. Zresztą degradacja urody to nie wszystko, całe ciało się degeneruje. Ten moment, kiedy po czterdziestce przyspiesza i można z dnia na dzień obserwować pewne zmiany, to wcale nie jest przyjemne. Z ciekawością się temu przyglądam i bardzo podnoszą mnie na duchu kobiety, które mają na to wywalone, ale trochę im nie wierzę.
Nie czujesz, że w Polsce jest teraz większa przestrzeń na dojrzałość kobiet niż kiedyś?
Katarzyna Groniec: Zmieniło się sporo. Zauważam to. Zmieniła się też grupa docelowa. Pojawiają się filmy o ludziach dojrzałych, to było nie do pomyślenia jakiś czas temu, po zachłyśnięciu się Zachodem, powiedzmy końcówka lat 90., po roku 2000 – tam nie było miejsca na nic innego niż młodość. I z jednej strony myślę, że świat się przesycił takim plastikiem, a z drugiej są siostry Godlewskie i ktoś może uważać, że to jest czyste piękno i do tego trzeba dążyć. Cokolwiek by jednak powiedzieć, starość się panu Bogu nie udała i żadna gratyfikacja tego nie zmieni. Możemy się oszukiwać, że życie zaczyna się po 40-tce, po 50-tce, że 60-tka to nowa 30-tka itp., itd., ale to nie jest prawda.
Moja babcia, która już przekroczyła 80-tkę, oznajmiła nam jakiś czas temu, że zaprzestaje randkowania, bo umawiała się z mężczyznami o 10 lat młodszymi, a i tak umierają przed nią.
Katarzyna Groniec: Nigdy nie wiadomo. Mogłaby mieć 50 lat i facet też mógłby się przekręcić.
Myślę jednak, że 50 letni mężczyzna woli raczej młodsze od siebie.
Katarzyna Groniec: Nie chcę powiedzieć, że same sobie zgotowałyśmy ten los. Trochę nam go zgotowano, zrobili nam to faceci, a my się temu poddałyśmy. Nie znamy innego sposobu bycia, jak w męskim kontekście.
To mnie bardzo uderzyło w twojej nowej płycie. Ona opowiada o utracie, nadziei na coś dobrego, ale to wszystko jest osadzone w ramach, które są mężczyzną. To jest kontekst tej płyty, odrodzenie następuje poprzez gotowość do nowego kochania. Skąd tak duża potrzeba określenia się przez przeciwny, męski biegun?
Katarzyna Groniec: W moim przypadku chodzi o męski biegun, bo jestem hetero, ale dla mnie w tej płycie nie chodzi o mężczyzn, tylko o miłość generalnie. Nie potrafiłabym chyba być sama. Dla mnie ta bliskość, która się wywiązuje pomiędzy kochającymi się ludźmi, jest czymś tak mi potrzebnym do życia, potrzebny mi jest do tego drugi człowiek. Sama siebie nie utulę. Mam też tyle do ofiarowania, że też mogę komuś pomóc trwać. To są takie nasze pierwotne potrzeby. Najpierw zaspokaja je matka, nasze dzieci rosną i odchodzą do swojego życia, trzeba mieć drugiego człowieka, który jest tym najbliższym. Jak cudnie jest, kiedy oglądamy świat podobnie i możemy się tym podzielić. Ta niemożność dzielenia się jest strasznie blokująca. Przynajmniej ja mam taką naturalną potrzebę.
Czuję to zawsze, kiedy coś mnie zachwyca, np. w samotnej podróży, i nie mam się z kim podzielić swymi wrażeniami.
Katarzyna Groniec: Ja jestem samotniczką, lubię samotność i potrzebuję jej. Nie wiem, czy dałabym radę 24 godziny na dobę, ale to są chwile, które mnie doładowują. Mój zwolniony świat musi wskoczyć na odpowiedni tor i znowu jestem. Jestem dobrym przykładem takiego odnajdywania się, wyszłam za mąż rok temu. Piosenka „Cud” jest o nas. W środku płyty jest nasz portret ślubny.
To zabawne, bo w powszechnej opinii jesteś etatową singielką, a mówisz, że cały czas byłaś w różnych związkach i nie lubisz być sama. Ile razy można się zakochać? Zaryzykować, narazić? Czy kiedyś można zostać zranionym tak, że powiemy sobie „dość”?
Katarzyna Groniec: Fizycznie w człowieku jest 80 proc. wody, ale duchowo jakieś 80 proc. stanowi nadzieja. Sądzę, że dopóty żyjemy, światełko nie gaśnie. Inaczej ludzie już dawno by wyginęli. Nadzieja nas pionizuje, pomaga nam przetrwać.
Jeśli „Cud” jest o was, szczęśliwym związku, to dlaczego płyta kończy się smutnym „Goodbye”?
Katarzyna Groniec: Bo „Goodbye” nie jest o tym, o czym wszyscy myślą, że jest. Nie jest o pożegnaniu miłości, choć w piosence padają słowa „goodbye my love”. To jest piosenka o pożegnaniu swoich demonów. Tych wilków, tych kruków, rozdziobujących nasze ciała, tego co nas toczy, z czym codziennie musimy się jakoś zmagać. To jest o tym, że od tej pory już koniec z umieraniem. Ja już umierałam tyle razy, że na kolejną śmierć mnie nie stać, dlatego zostanę tu, gdzie jestem, i nie ruszam się nigdzie dalej.
Czyli to był ostatni miłosny cykl Katarzyny Groniec?
Katarzyna Groniec: Absolutnie!
Justyna Kokoszenko