Karolina Macios: Wszystko się kiedyś kończy
Kraków jesienią i MPK to zbieżne stany duchowe i więcej mają wspólnego z migreną w poczekalni do alergologa, niż spotem reklamowym Karty Krakowskiej

Zaczęły się jesienne wichury, a wraz z nimi migreny, wróciła alergia u syna, a wraz z nią kolejki do lekarza, a ja z roweru przesiadłam się do tramwaju, wyposażona w mobilną Kartę Krakowską / fot. Max Bender / Unsplash
Zacznijmy od tego, że to nie był dobry tydzień. Zaczęły się jesienne wichury, a wraz z nimi migreny, wróciła alergia u syna, a wraz z nią kolejki do lekarza, a ja z roweru przesiadłam się do tramwaju, wyposażona w mobilną Kartę Krakowską
Każde kłamstwo stanie się prawdą
Tak, mówiłam już, że to nie był dobry tydzień? Cóż, był lepszy, zanim dotarłam do etapu Karty. Rada Miasta najwyraźniej ma gdzieś mój tydzień, ale przynajmniej dba o to, by kontrolerzy zgłębiali tajniki życia duchowego i ćwiczyli się w sztuce cierpliwości, a także w sztuce wielokrotnego powtarzania:
„Nie, wciąż nie ma aplikacji. Trzeba się zalogować na stronie. Nie chce się zalogować? Spokojnie, to często się zdarza. Proszę spróbować jeszcze raz” oraz „Nie działa? Ojej. Widzę, że ma pani zdjęcie biletu, ale to nie wystarczy
oraz
„Niestety musimy wypisać mandacik, a pani go sobie anuluje. Można to zrobić przez internet”.
Podobno każde kłamstwo, nawet osłodzone przemiłym uśmiechem pana kontrolera, powtórzone po wielokroć, staje się prawdą. A jednak nie, gdyż przez internet dowiedziałam się jedynie, że muszę stawić się osobiście (na drugim końcu miasta) i zapłacić opłatę manipulacyjną (zapewne za manipulacje, niestety nie moje). A mówiłam już, że zaczęły się wtedy jesienne wichury? Kraków jesienią i MPK to zbieżne stany duchowe i więcej mają wspólnego z migreną w poczekalni do alergologa, niż spotem reklamowym Karty Krakowskiej.
Kto nie zaznał podróży pociągiem z dzieckiem…
Zanim jednak ten feralny tydzień dobiegł końca, zachciało mi się podróży. Nie, nie tramwajem, od spotkania z przemiłym panem kontrolerem odczuwam pewien dyskomfort na myśl o środkach transportu miejskiego. Samolotem, na drugi koniec kraju. Mój tata miał urodziny, a nic nie motywuje skuteczniej do podróży tanimi liniami porą wieczorową w środku tygodnia, gdzie na jednego biznesmena przypadają po trzy matki ze stadkiem dziatwy. Nic dziwnego, każdy z nich woli ponadgodzinną podróż samolotem, niż 360 minut w pociągu wypełnionym wrzeszczącymi dziećmi – każdy, a zwłaszcza matki. Wystarczy przepchnąć stadko przez kontrolę bagażu, postraszyć panem w mundurze, potem wepchnąć je do samolotu i postraszyć panią stewardesą, nie zwracać uwagi na westchnięcia współpasażerów i zaledwie 70 minut męki później stawić się u celu.
Bo ten, kto nie zaznał wielogodzinnej podróży pociągiem z dzieckiem ni razu, ten nie dozna słodyczy w niebie. I tak oto w połowie feralnego tygodnia, wyposażona w walizkę i dziecko sztuk jedno, wkraczam do hali odlotów. Panowie w gajerkach i wyczyszczonych na glanc butach solidarnie ustawiają się w kolejce do kontroli bagażu. Jeden z nich przygląda się z niepokojem rodzinie ze stadem śliniących się, krzyczących, wpełzających i gryzących w łydkę ochroniarzy dziatek, a następnie nieznacznie przysuwa do mnie. Najwyraźniej z jedną walizką i jednym dzieckiem wyglądam bezpieczniej. Chociaż nie, może to nie o to chodzi. Może to ktoś znajomy? Zerkam ukradkiem. No, jakby znam. Tylko skąd?
Uśmiech pana jest miły
Kolejeczka do bramki gęstnieje, pan chce ustąpić nam miejsca, ależ nie, skądże znowu, pan był pierwszy, więc pan sru na taśmę: komputer, czytnik ebooków, telefon, tablet, drugi telefon i coś jeszcze, czego nazwać nawet nie umiem. A potem paseczek. I jeszcze drobne z kieszeni. Oraz zegarek z przegubu. I buciki, bo zapiszczą w bramce. A ja czekam. Patrzę na stadne rodziny, które dawno już przeszły przez kontrolę – może i śliniąc się, krzycząc, wpełzając na łydki pracowników lotniska, a nawet gryząc, ale przeszły. A ja wciąż czekam. Pan odwraca się i uśmiecha przepraszająco, bo wszak po drugiej stronie dalej będę czekać, aż zabierze swój komputer, czytnik, telefon, tablet, drugi telefon i to coś, czego nazwać nie umiem, a do tego pasek, drobne i zegarek. O butach nie wspomnę, bo oczywiście ma sznurowane, z supłem na sznurówce. Uśmiech pana jest miły, acz niepewny, i coraz bardziej znajomy. W samolocie syn zaczyna kaszleć – alergia postanowiła polecieć z nami. Co jeszcze? – myślę – co jeszcze?, bo w głowie w dodatku zaczyna mi stukać i sama już nie wiem, czy to znak zapowiadającej się migreny, czy po prostu efekt tanich linii – zbyt głośnych, zbyt śmierdzących i zbyt drogich jak na tanie linie. A potem nagle, jak w przebłysku, dociera do mnie, skąd znam tego pana. To pan kontroler od mandatu. Od mojego mandatu. Ma wciąż ten sam uśmiech – na poły miły, na poły przepraszający. I do dziś w głowę zachodzę, czy uczą ich tego na szkoleniach, czy też to uśmiech wrodzony.
Mówiłam już, że to nie był dobry tydzień?
Na szczęście wszystko się kiedyś kończy. Podobno. A przynajmniej tego sobie i wam życzę.
Karolina Macios