Karolina Macios: „Jadę na rowerze, słuchaj, do byle gdzie”
Po latach siedemnastu, w przededniu przejścia na mroczną stronę wieku, gdzie kolejki w przychodni, wyprzedaże w supermarketach i wiszenie na parapecie z wyeksponowanym biustem, zdecydowałam zakłócić harmonię mojego leniwego życia i wsiadłam znów na rower.
Po latach siedemnastu, w przededniu przejścia na mroczną stronę wieku, gdzie kolejki w przychodni, wyprzedaże w supermarketach i wiszenie na parapecie z wyeksponowanym biustem, zdecydowałam zakłócić harmonię mojego leniwego życia i wsiadłam znów na rower. I od razu zsiadłam.
Podobno jazdy na rowerze i oddychania się nie zapomina. Tere-fere. Zanim więc pod halą targową uśmierciłam jednego pana o lasce, jednego pana z wadą wymowy oraz dwie panie bez wyrazu (za to na przejściu dla pieszych), zsiadłam z roweru i przyprowadziłam go z powrotem do pana sprzedającego ów sprzęt z metką „używany acz dobry”. Pan nie wyglądał na używanego, rower owszem, dzięki czemu dotąd mi go jeszcze nie ukradli. Pan dokręcił co trzeba, podniósł siodełko (bo ty, dziecko, wysoka jesteś), dorzucił kilka seksistowskich uwag, które jako laik rowerowy mężnie zmilczałam, zainkasował 400 zł (bez paragonu) i pomachał wesoło na do widzenia. I tak, w 40-stopniowym upale krakowskim, po raz pierwszy od lat siedemnastu pojechałam rowerem. I nikogo nie uśmierciłam!
Grzecznie wepchnęłam rower do piwnicy, a następnego poranka, zamiast jak zwykle spędzić pół godziny w rozgrzanym do czerwoności, cuchnącym tramwaju, wskoczyłam na siodełko i… a) spadł łańcuch; b) przerzutka wykrzywiła się o 180 stopni i wlazła między szprychy; c) zablokowało się koło. I nie jest to test wyboru. Chciałam tupnąć nóżką, rozłożyć ręce, rozpłakać się w chusteczkę i zawlec go z powrotem do piwnicy, by potulnie spędzić te pół godziny w rozgrzanym do czerwoności, cuchnącym tramwaju. Ale nie, nic z tego! Zachowałam się jak na wyzwoloną, niezależną kobietę przystało i wyeksponowawszy dekolt sukienki, ruszyłam do pobliskiego warsztatu samochodowego. Po 20 minutach znów wsiadłam na rower i pojechałam; „tylko proszę nie szarżować i w drodze powrotnej z pracy pojechać do serwisu, bo trzeba go solidnie przejrzeć”. Kocham pana!
Tak więc omijając krawężniki, szalonych kierowców i wystające płyty chodnikowe ruszyłam na podbój Krakowa. Póki jechałam niezgodnie z przepisami, czyli po chodniku, nad którym unosił się widoczny z oddali zakaz jazdy rowerem, wszystko było świetnie. Po lewej stały w korku samochody w jednym kierunku, po prawej w drugim, a ja środeczkiem, powolutku, wiatr mi włosy rozwiewa, ptaszki śpiewają i pachnie świeżo skoszona trawa.
Tak dojechałam do Wisły, gdzie mogłam już, swobodnie rozwinąwszy prędkość, pomknąć bulwarem co koń wyskoczy. I jadę, pędzę, gnam jak błyskawica, a tu z lewej wyprzedza mnie ze świstem powietrza pan na góralu. Miał elastyczne spodenki i kask, wyglądał profesjonalnie, więc nie zrobiło mi się głupio. Po chwili błysk, świst i mija mnie pani na kolażówce. Nic to, fason trzymam, jadę dalej. I wreszcie huknęło, niebo się zatrzęsło, patrzę, a tu przede mną już tylko oddalające się plecy emerytki na zwykłym składaku, z wielką torbą wypełnioną chwastem działkowym… Nie tak łatwo mnie złamać, o nie! Dojechawszy do pracy, odczekawszy, aż tętno wróci na swoje miejsce, a krew odpłynie mi z twarzy i dotrze do dolnych kończyn, patrzyłam, jak koleżanki i koledzy, zrelaksowani i wypoczęci, wysypują się z tramwaju.
To było trzy tygodnie temu. A dziś rano udało mi się przegonić panią emerytkę na zwykłym składaku! Ha, panowie w elastycznych spodenkach na góralach, drżyjcie, nadjeżdżam!
Karolina Macios