Saturday, October 12, 2024
Home / Ludzie  / Gwiazdy  / Joanna Bator – Piszę, bo nie mam wyjścia

Joanna Bator – Piszę, bo nie mam wyjścia

Z Joanną Bator, pisarką i laureatką tegorocznej nagrody Nike, rozmawia Żanna Słoniowska.

Im więcej dyskusji o książce, tym lepiej. Wolę, żeby ludzie w moim kraju kłócili się o książkę niż o brzozę i samolot.

Im więcej dyskusji o książce, tym lepiej. Wolę, żeby ludzie w moim kraju kłócili się o książkę niż o brzozę i samolot. / fot. K. Łukasiewicz

Z Joanną Bator, pisarką i laureatką tegorocznej nagrody Nike, rozmawia Żanna Słoniowska.

Im więcej dyskusji o książce, tym lepiej. Wolę, żeby ludzie w moim kraju kłócili się o książkę niż o brzozę i samolot.

Im więcej dyskusji o książce, tym lepiej. Wolę, żeby ludzie w moim kraju kłócili się o książkę niż o brzozę i samolot. / fot. K. Łukasiewicz

Jak wygląda Pani życie po Nike? Co dla Pani znaczy ta nagroda, co zmieniła?

Nike jest w Polsce ostatecznym literackim rytuałem przejścia i cieszę się, że mam go za sobą. Trochę lawiruję, trochę się ukrywam. Trochę opowiadam, jeśli pytania są mądre. Taka nagroda to chwila radości i dużo zamieszania. Szybko pojawia się melancholia – Nike już mam, co teraz? Czekam teraz, by świat wrócił do normy. Nike ma ogromne znaczenie prestiżowe, jest jedyną nagrodą, która od razu wpływa na sprzedaż książek. Ale wartość finansowa Nike w dzisiejszych czasach, w szalonej Warszawie, to kropla w morzu potrzeb. Domy w mojej okolicy kosztują trzy, cztery miliony złotych. Nike to 100 tysięcy. Po kilku miesiącach wszyscy zajmą się nową edycją, wkrótce będzie nowy laureat albo laureatka. Dobrze. Do pisania potrzebna jest harmonia i święty spokój.

Gdyby była Pani jurorką Nike, którą swoją książkę by Pani nagrodziła?

„Piaskową Górę”. Ale Nike można dostać więcej niż raz. W Polsce udało się to mojemu ulubionemu pisarzowi, mądremu, wielkiemu człowiekowi Wiesławowi Myśliwskiemu. Może zresztą w 2014 roku dostanie on Nike po raz trzeci.

Jurorzy wybrali jednak „Ciemno, prawie noc”. Jak się ta powieść zrodziła? Czym się wyróżnia na tle innych dzieł „wałbrzyskich”? A także co łączy Joannę Bator z Alicją Tabor?

„Ciemno, prawie noc to książka, której źródłem jest poczucie rosnącej bezsilności, rozpaczy. Jak pisała Hannah Arendt, żyjemy w świecie, w którym zło jest wszechobecne, wręcz banalne. Czy nieobojętność wobec tak rozumianego zła nie jest z góry skazana na klęskę? Czy w ogóle warto próbować? Upewniam się w przekonaniu, że człowiek jest zły z natury. Dla mnie to światopoglądowa wolta. Kiedyś sądziłam, że jeśli się postaramy, to wiele – jeśli nie wszystko – da się naprawić. Dobro i zło zwarły się w impasie – to dziś moje doświadczenie rzeczywistości. Gdybym miała typować wynik tego zwarcia, obstawiłabym siły ciemności. Zaprowadziły mnie w nią słowa „ciemno, prawie noc”, które prześladowały mnie od kilku lat i stały się tytułem najnowszej powieści. Alicja, podobnie jak Dominika z dwóch wcześniejszych powieści, to oczywiście moje alter ego, ale w Ciemno… rzecz się komplikuje. Alicja i jej piękna martwa siostra to tak naprawdę jedna osoba. Jestem nimi obiema. To nie znaczy, że książka jest autobiograficzna w ścisłym sensie, ale kiedy Alicja biegnie, chowa do torebki Gertrud Blütchen, przepycha się przez tłum – jest mi bliska jak skóra.

Jak Pani ocenia dyskusję, która rozpętała się z powodu nagrody? Jej początkiem były zarzuty Małgorzaty Kalicińskiej wobec jury Nike, że przyznaje nagrody tylko za książki mroczne i depresyjne.

Zupełnie nie poświęcałam temu czasu. Książkę Kalicińskiej miałam w ręce raz, przez 10 minut, w przychodni u dentysty. Nic nie pamiętam, niestety. Ale wiele kobiet znajduje tam coś dla siebie. Nigdy nie krytykuję gustów czytelniczych, raczej staram się je zrozumieć. Ważne, że ludzie coś czytają, ważne, że to im daje wytchnienie. Są książki, które służą, by je „zjeść” i zapomnieć, na chwilę zaspokoić głód, uśmiechnąć się do jakichś miłych obrazków. I takie, które zmieniają świat. Zostają z nami na zawsze. Wbijają igłę pod paznokieć, przestawiają klepki w głowie. Polacy, czytajcie książki! – powiedziałam na gali Nike i to podtrzymuję. Ludzie wszystkich narodowości, czytajcie książki! Im więcej dyskusji o książkach, tym lepiej. Wolę, żeby ludzie w moim kraju kłócili się o książki niż o brzozę i samolot.

Ludzie rzadko posiadają równorzędne talenty w kilku dziedzinach. Po przeczytaniu Pani prozy, jak również Japońskiego wachlarza uważam, że jest Pani co najmniej tak samo utalentowanym naukowcem, jak i pisarką. Czy decyzja o tym, by zostawić naukę i poświęcić się literaturze, była trudna? W jakich okolicznościach ją Pani podjęła?

Zaraz po doktoracie wiedziałam, że nauka to nie moja droga, nie mój język. Byłam wtedy na stypendium w Nowym Jorku i nie wiedziałam, co dalej. Szukałam nowego naukowego tematu, ale nic nie chwytało. Pracowałam trochę jako dziennikarka, ale nie do końca mnie to satysfakcjonowało, chociaż zawód reportera jest jednym z tych, które mogłabym pewnie wykonywać z powodzeniem, rzetelnie, porządnie. Wtedy nie sądziłam, że mam jakiś dar, talent. Byłam trochę rozczarowana, bałam się o przyszłość. Moja koleżanka z Instytutu Filozofii i Socjologii przysłała mi wówczas informację o stypendium rządu japońskiego, pomyślałam: „dlaczego nie?”. Było bardzo mało czasu – w ciągu popołudnia i nocy musiałam wypełnić formularz aplikacyjny, napisać projekt badawczy i – najtrudniejsze – znaleźć profesora w Japonii, który zainteresowałby się tym projektem na tyle, że chciałby mnie zaprosić na swój uniwersytet. I to się udało! Pamiętam, jak nad ranem szłam do całodobowego punktu, z którego Fedexem wysłałam dokumenty do Japonii. Trochę o tym wszystkim zapomniałam, wróciłam do Polski. Po kilku tygodniach otrzymałam list z Japonii z informacją, że dostałam dwuletni kontrakt. Japonia była darem od losu, cudownym darem. W Japonii też przyszły do mnie słowa „piaskowa góra”. Nagle, z zaskoczenia zaczęłam pisać coś, do czego nie sądziłam, że jestem zdolna.

Czy pisząc, słyszy Pani „głosy” opowiadające o bohaterach i ich perypetiach? Czy takie same mistyczne podpowiedzi otrzymywała Pani w trakcie pisania tekstów naukowych? Czym dla Pani w ogóle różni się pisanie naukowe od literackiego?

To dwa osobne źródła. Nieporównywalne. Poczułam, czym jest twórczość, dopiero przy „Piaskowej Górze” – jest to akt metafizyczny, pozaracjonalny, niesamowity. Można opanować rzemiosło, ale ono nie wystarczy. Musi przyjść demiurg i walnąć w łeb. Ileż słyszałam opowieści typu: „Kiedy zrobię to i to, zacznę pisać”. Pisanie nie czeka, aż się kupi mieszkanie, zacznie lepiej zarabiać, skończy doktorat czy odchowa dziecko. Pisanie przychodzi i nie zostawia ci wyjścia. Naukowy warsztat przydaje się jednak – umiem panować na dużym tekstem, wiem, że pisanie to poważna robota.

Jak wałbrzyska trylogia została odebrana w Pani rodzinnym mieście? Czy jest tam Pani postrzegana jako szpieg czy jako rzecznik?

Pewnie i tak, i tak. Zostałam mianowana honorową obywatelką miasta, na spotkaniach są rozemocjonowane tłumy. Po Nike gratulowały mi dziesiątki nieznanych osób, na czele z prezydentem miasta i dawnym nauczycielem z liceum, którego nie cierpiałam. Ten realny Wałbrzych to dla mnie za dużo, wszystko tam robi się zbyt osobiste, zbyt intymne. Wolę tam wracać tylko w wyobraźni.

Czy fakt, że jest Pani kobietą, pomagał czy przeszkadzał Pani w działalności zawodowej? Czy na spotkaniach autorskich padają pytania o to, czy Pani pisze „literaturę kobiecą”? Co Pani wtedy odpowiada?

W Polsce nie ma pełnego równouprawnienia, ale akurat te dwa zawody – pracownika uniwersyteckiego i literata – są mniej narażone na bezpośrednią dyskryminację. Lud na uniwersytetach już uświadomiony, choć oczywiście zdarzają się wyjątki. Na samym początku były próby etykiety: literatura kobieca, literatura feministyczna. Moje książki są wieloznaczne, trudne, szalone – szybko właściwie porzucono te próby. Zwykle mówię, że literatura nie ma płci, ale autorzy i autorki mają. Większość czytelników w Polsce to kobiety, na barkach kobiet opiera się też działanie bibliotek i w ogóle życia kulturalnego, zwłaszcza na prowincji. Silne, wspaniałe baby, które spotykam podczas podróży. W tym roku była 17. edycja Nike, a jestem dopiero czwartą kobietą, która tę nagrodę zdobyła.

Które Pani książki zostały przetłumaczone na inne języki? Jak się Pani współpracuje z tłumaczami?

Wszystkie są tłumaczone. Pierwszy był niemiecki. Relacja z tłumaczem jest zawsze ciekawa – od początku intymna, bo to ktoś, kto grzebie w moim tekście, śpi z nim, kąpie się. Jedni mają dużo pytań, inni prawie wcale. Do tej pory trafiałam na najlepszych. Z jednym przynajmniej zaprzyjaźniłam się tak po polsku/żydowsku – na całe życie gadania. Ogromnie chciałabym zobaczyć swoje opowieści po ukraińsku. Jesteśmy tak blisko siebie! Bliżej mi duchem na wschód niż do Niemiec.

Co dla Pani znaczy podróżowanie i bieganie?

Moja Dominika z Piaskowej Góry i Chmurdalii to kobieta nomadka, a ten rodzaj kobiecości jest wynikiem mojego egzystencjalnego doświadczenia. Nigdzie nie czuję się obco, bo nigdzie nie jestem do końca u siebie. Nigdy nie marzyłam o domu i tradycyjnej rodzinie, o tym, by gdzieś osiąść. Są miejsca, w których lubię być – Tokio, Nowy Jork, Warszawa, wyspa Karpathos – ale jak dotąd nigdzie nie chciałam zostać na zawsze. To zabawne, ale nadal miejscem, w którym byłam najdłużej, pozostaje Piaskowa Góra. Dorosła Dominika z Chmurdalii jest mi więc bardzo bliska. Miałam 18 lat, gdy wyjechałam w Wałbrzycha, uciekając w popłochu. Kolejne wynajmowane mieszkania i stancje, których było, jak policzyłam, 35. Zawsze kiedy pojawiała się perspektywa, że mogę gdzieś osiąść, błyskawicznie znajdowałam coś, co sprawiało, że ruszałam dalej. I tak do 2011 roku. Nie ma się już co okłamywać. Teraz wróciłam do Polski, ale inaczej niż dotąd, i szukam domu na peryferiach Warszawy, na wschodnim brzegu Wisły. A bieganie? Zaczęłam pisać i biegać w tym samym czasie. Kiedy biegnę, jestem w przestrzeni zen. Czerpię z tego siłę ducha i ciała. Ciało to naczynie na talent, trzeba o nie bardzo dbać.

 Żanna Słoniowska

Oceń artykuł
BRAK KOMENTARZY

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ