Janusz L. Wiśniewski – inspirują mnie ludzkie historie
Zapraszamy do lektury wywiadu przeprowadzonego przez firmę PocketBook z Januszem L. Wiśniewskim.
Wywiad przeprowadzony przez firmę PocketBook z Januszem L. Wiśniewskim
Co stanowi dla pana najbogatsze źródło pisarskiej inspiracji?
Janusz L. Wiśniewski: Przede wszystkim ludzkie historie. Wielokrotnie to w różnych wywiadach podkreślałem i powtórzę to tutaj kolejny raz, że poza granicą fikcji literackiej, którą się tworzy jest coś, co granicy nie ma, a mianowicie autentyczne ludzkie wydarzenia. Z przyjemnością i gdzie tylko się da, prowokuję ludzi do opowieści – i w samolotach, i w pociągach, i w czasie spotkań, żeby mi opowiadali swoje historie. A że mam ułatwione zadanie, dlatego że przez swoją popularność dociera do mnie wiele e-maili moich czytelników i często oni porównują moje historie przeze mnie opisane ze swoimi historiami, to ja z tego czerpię. Czerpię jak z ogromnej studni. Rozmowy, podsłuchiwanie, słuchanie ludzi, nawet bym powiedział –wsłuchiwanie się w to, co oni opowiadają…W ten sposób mogę tworzyć swoje fabuły. W związku z tym u mnie, w moich książkach, przeważnie nie ma nic nieprawdopodobnego. Jeśli coś opisuję, to nawet jeśli to przeniosę w inne miejsce, w inną epokę, w inne czasy, to jest to coś, co się komuś wydarzyło.
Czytając pana książki właściwie nie można mieć wątpliwości, że bardzo dogłębnie bada pan zagadnienie miłości. Pana zdaniem to jest tylko i wyłącznie reakcja chemiczna, która zachodzi w mózgu?
Janusz L. Wiśniewski: Nie, nie, nie! Kojarzenie ze mną tej chemii miłości, o której wielokrotnie pisałem, jest zafałszowanym obrazem tego, w jaki sposób do tego uczucia podchodzę. Jestem bardziej poetą niż laborantem, tak bym to powiedział. W związku z tym, że znam się na chemii, interesuje mnie ten temat, to uczucie i to, co się w wyniku tego uczucia w nas fizjologicznie odbywa. Zainteresowałem się tym, co się w ludzkim mózgu dzieje, kiedy się ludzie kochają albo deklarują, że kochają. O tym napisałem książkę. Kiedy prawie piętnaście lat temu pojawiła się „Samotność w sieci”, było to dość nowe podejście. Teraz prawie wszyscy piszą o dopaminach i serotoninach i wiążą to z chemią miłości. Można spojrzeć na miłość z najróżniejszych punktów widzenia. Można spojrzeć jako psycholog, psychiatra, można spojrzeć jako poeta i mistycznie do tego podejść, a można też spojrzeć jako chemik. Nie, nie uważam, że, że któreś ze spojrzeń jest lepsze albo gorsze. Po prostu czasami spoglądam na miłość jako reakcję chemiczną zachodzącą nie w sercu, bo to przecież nie w sercu się odbywa, tylko w mózgu, a czasami spoglądam na nią melodramatycznie, romantycznie. Zresztą zarzuca mi się, że czasami zbyt melodramatycznie na to spoglądam. I to najważniejsze, moim zdaniem, uczucie ludzkie, dla którego w ogóle warto rano wstawać z łóżka, żeby być blisko osoby, którą się kocha, albo czeka się na taką osobę, którą się będzie kochało, i otrzymywać to uczucie od innych. Mnie to po prostu fascynuje i dlatego je uwzględniam w moich książkach. W ostatniej też.
Jeśli podeszlibyśmy do miłości jako do procesu chemicznego, to czy pana zdaniem istnieje moment, w którym ta miłość będzie się ulatniała? Są teorie, które mówią, że ma szansę trwać tylko – aż – trzy lata…
Janusz L. Wiśniewski: Nie. Jak biochemicy twierdzą, pojawiają się w ciele substancje chemiczne z grupy tak zwanych opiatów. Opiaty się kojarzą z heroiną, morfiną i tak dalej. Miłość zaczyna się od fenyloetyloaminy. Jest to bardzo mały związek, należy do śladowych amid i do grupy amfetamin. Jej stężenie w mózgu wywołuje szereg reakcji. Miłość zaczyna się właśnie od tej amfetaminy tak naprawdę, a później pojawiają się inne substancje, dopaminowe, które są teraz okrzykiwane hormonami szczęścia. Choć w ogóle hormonami nie są, szczęścia też nie, ale wiele się o tym mówi (śmiech). Niestety, z upływem czasu, stężenie tych substancji w naszym mózgu i w płynach ustrojowych spada, co wcale nie znaczy, że miłość się kończy, bo pojawiają się zupełnie inne substancje zastępujące je. Takie jak na przykład oksytocyna, która jest z kolei uważana za hormon wiążący, prospołeczny… Ogólnie ludzie popełniają jeden podstawowy błąd, a przyczyniają się do tego media, które kojarzą miłość z libido, z pożądaniem, namiętnością. Kiedy ta namiętność się kończy, to ludziom się wydaje, że się miłość skończyła. A to wcale tak nie jest.
Dziś bardzo wiele relacji ludzkich przenosi się w sferę Internetu. Czy pan myśli, że popularność Internetu przyczynia się do wzrostu osób samotnych?
Janusz L. Wiśniewski: W pewnym sensie tak. W Internecie bardzo często ludzie nawiązują kontakty z ogromną liczbą ludzi w bardzo krótkim czasie. To powoduje, że nasz stosunek do tych ludzi jest taki trochę spłaszczony. Ludzie nie traktują tych relacji bardzo poważnie i później przenoszą to niepoważne, takie wirtualne traktowanie, w świat realny. Tytuł „Samotność w sieci”, który nota bene nie ja wymyśliłem, ale od którego zaczęło się moje literackie istnienie w Polsce, oddaje całą tą sytuację. Internet powoduje, że traktujemy kontakty międzyludzkie dość powierzchownie. W Internecie jesteśmy anonimowi, uważamy, że tam jest ogromna podaż możliwości nawiązania takich kontaktów, później przenosimy to znowu do realu i to jest właśnie złe. Chociaż i przez Internet można się zakochać zupełnie poważnie. Były robione badania przez portal Yahoo, który badał mózgi osób deklarujących, że zakochały się w kimś przez Internet. To nie jest nawet takie trudne, ponieważ miłość zaczyna się od słów, a w Internecie wszystko też się zaczyna od słów. Podobnie jak w Biblii… Badano więc mózgi osób, które deklarowały, że się zakochały wirtualnie i mózgi osób, które twierdziły, że są zakochane w rzeczywistości – dwóch zupełnie oddzielnych grup. Okazuje się, że i u tych i u tych w mózgach była ta sama chemia miłości.
A czy w takim razie te wszystkie czaty, komunikatory, ewentualnie cyberseks może w jakikolwiek sposób zrekompensować brak rzeczywistych międzyludzkich więzi?
Janusz L. Wiśniewski: Niekiedy tak. Znam wiele małżeństw, które przetrwały tylko dzięki temu, że ona miała Skype’a i on miał Skype’a. I się kontaktowali. Teraz wyjechać gdziekolwiek i się oddzielić od drugiej osoby nie jest takie tragiczne, jak kiedyś, kiedy ja wyjeżdżałem. W 1984 roku, kiedy wyjeżdżałem na stypendium, aby robić doktorat w USA, zostawiłem swoją trzymiesięczną córeczkę i moją żonę na rok. I przez rok z nią nie rozmawiałem i jej nie widziałem. Mogły dochodzić tylko, zresztą cenzurowane i czytane, listy papierowe. Teraz jest to niewyobrażalne dla wielu ludzi. Przyjechałeś gdzieś na koniec świata, do Australii, ustawiasz Skype’a i trwa relacja. Znam małżeńskie pary, które regularnie umawiają się na randki przy ekranie monitora i prowadzą bardzo intensywne życie seksualne, chociaż on jest w Melbourne, a ona na przykład w Poznaniu.
Mężczyźni są z natury poligamistami, choć Kościół zobowiązuje małżonków do wierności. Z drugiej strony na kobiety nakłada się niejako przymus monogamii. Czy według pana to jest w porządku?
Janusz L. Wiśniewski: Nie. Zdecydowanie, to takie poglądy mnie oburzają. Ja nawet nie jestem feministą…. Kłóciłem się z Małgorzatą Domagalik, polską feministką, ona twierdziła, że ja nie jestem feministą, bo uważam, że kobiety są lepsze, (śmiech) a w feminizmie zakłada się, że są równe. Ja uważam po prostu, że kobiety są lepsze. Chociaż troszeczkę mężczyzn usprawiedliwiam, ze względu na fakt, że mężczyźni z natury rzeczy są poligamiczni ewolucyjnie. To jest atawizm, związany z zachowaniem gatunku. Prawdopodobieństwo, że ze związku między kobietą a mężczyzną urodzi się zdrowe dziecko jest tym większe, im więcej rozprzestrzenimy naszych genów. I im bardziej ta osoba, z którą to dziecko będziemy mieli, będzie się genetycznie od nas różniła. Najlepiej jak on jest z Sudanu, a ona ze Szwecji (śmiech) – dziecko z tego zrodzone będzie najzdrowsze. Część mężczyzn usprawiedliwia to tym, że – przepraszam, że to powiem, zabrzmi to strasznie ekonomicznie – jest ogromny przerost podaży spermy nad popytem. Mężczyzna w ciągu jednego ejakulatu, gdyby wszystkie plemniki dotarły do wszystkich jaj, mógłby spłodzić liczbę osób, które zamieszkują Szwajcarię. A kobieta w ciągu życia, jak pewna Rosjanka, może urodzić maksymalnie dwadzieścioro dzieci. W związku z tym trochę to usprawiedliwia tę konieczność rozprzestrzenienia swoich genów. Jestem za tym, żeby ludzie byli sobie generalnie wierni. Ale tak faktycznie nie jest i wszyscy o tym wiemy. W ankietach Instytutu Kinseya około 62% mężczyzn przyznaje, że prowadzi równolegle minimum jeszcze jeden związek seksualny. Co nie oznacza wcale też, że kocha tę drugą osobę. Do tego samegoprzyznaje się tylko 38% kobiet. To znaczy, że kobiety albo się nie przyznają, albo faktycznie są bardziej monogamiczne. Ja wierzę w to drugie, dlatego, że odpowiedzialność za poligamię u kobiet jest o wiele większa. To kobieta przez dziewięć miesięcy nosi, być może, owoc tej poligamii, a później będzie musiała wychowywać dziecko z tego zrodzone. Dlatego też kobiety, wiedząc o kosztach swojej poligamii, rzadziej ją uprawiają. Jak ktoś ironicznie i sarkastycznie powiedział: kobieta żeby iść do łóżka z mężczyzną potrzebuje czułości, przyjemności i tak dalej, a mężczyzna potrzebuje tylko miejsca. (śmiech) Ale nie myślmy, że kobiety są takie idealne i nie udają. Ale generalnie jestem za tym, żeby ludzie dobrowolnie siebie dochowali wierności również w tej dziedzinie. To wcale nie znaczy, że to jest najważniejsze, wierność. Wielu ludzi zdradza wcale w ogóle nie wychodząc z domu, używając do tego Internetu.
Mówi się o panu, że zna pan tajniki kobiecej duszy. Co jest dla pana bardziej fascynujące – kobieca psychika, czy raczej nauki takie jak chemia czy fizyka?
Janusz L. Wiśniewski: Nie, tego nie można porównać, to są dwa wszechświaty, które wcale się nie stykają.
Ale Pan je łączy, tak?
Janusz L. Wiśniewski: Interesują mnie kobiety, bo po prostu widzę, jak one inaczej od nas myślą i jakie mają inne priorytety, co jest dla nich ważne…. Poza tym wierzę, że gdyby świat był rządzony przez kobiety, byłby światem o wiele bezpieczniejszym. Nie mogę sobie wyobrazić, żeby kobiety wysyłały na wojny swoich synów. Wierzę po prostu, że świat rządzony przez kobiety, byłby światem bezpieczniejszym, bardziej pokojowo nastawionym.
Ale mówi się o kobietach, że mają tendencję do intrygowania i knucia, szczególnie te, które są na wysokich szczeblach zarządczych.. Czy to testosteron związany z władzą?
Janusz L. Wiśniewski: Jest pewna grupa takich kobiet, się nazywa samicami alfa… To jest bardzo ciekawe, dlatego że kobiety, które docierają do najwyższych pięter w różnych korporacjach i udało im się w końcu przebić ten szklany sufit, który jest nad nimi, zaczynają zachowywać się jak mężczyźni. Być może tam na górze trzeba tak… Jak mężczyźni w sensie agresji. To znaczy, że nie wzrasta im poziom testosteronu, chociaż być może… Może powinny być robione badania poziomu testosteronu przed awansem i po awansie w korporacji… Ale zachowują się podobnie. Albo chcą utrzymać władzę, a aby utrzymać władzę trzeba być agresywnym, albo faktycznie poziom testosteronu im wzrasta.
Kiedy pierwszy raz rozmawialiśmy w sierpniu tego roku, wysyłał pan właśnie do wydawcy swoją ostatnią książkę „I odpuść nam nasze…”. Czy już Pan wie, jak książka została przyjęta?
Janusz L. Wiśniewski: Jesteśmy na Targach Książki w Krakowie, na święcie książki w pięknym mieście. Tutaj pierwszy raz tę książkę dotknąłem, powąchałem ją, co jest też dla autora dużym przeżyciem. Do Frankfurtu mi jej nie dosłano, ponieważ wydano ją dosłownie na chwilę przed targami. Cieszy się dużą popularnością, podpisałem wiele egzemplarzy i na stoisku wydawcy, czyli Od deski do deski, i na spotkaniach, które organizował wydawca, ale też na stoiskach innych wydawców, gdzie czytelnicy, nie zważając na prawa wydawnicz,e przynosili inne książki. Dla nich nie jest istotny wydawca, tylko autor. Sądząc z pytań, które padały, są już osoby, które ją czytały. Ja czekam na pierwsze recenzje. Według wydawców – pana Sekielskiego i jego małżonki Anny Sekielskiej – ludzie, którzy już się zapoznali z moją najnowszą powieścią, nie wiedzą, do jakiego gatunku ją zaliczyć. Kryminałem na pewno nie jest. Bazuje na powieści kryminalnej. Nie jest też analizą psychologiczną. Podsumowała ją pani Katarzyna Bonda, autorka kryminałów, z którą wczoraj spotkaliśmy się na ceremonii wręczania nagród im. Wisławy Szymborskiej. Powiedziała: „Wie pan, ta książka jest o miłości”.
Jak większość Pana książek…
Janusz L. Wiśniewski: Ja nigdy bym na to nie wpadł. Ale tak naprawdę jest o tej miłości zawiedzionej, o miłości, która może prowadzić do zbrodni, o miłości, w której podeptano czyjś honor, o miłości niespełnionej i o takiej, która może do takiej zbrodni podwójnego morderstwa doprowadzić. Czekam zatem na opinie czytelników. W ciągu tych dwóch dni podpisałem ogromną liczbę książek. Co więcej, na Targach Książki we Frankfurcie zainteresowało się tym tytułem rosyjskie wydawnictwo. Tłumaczyłem im, że to jest bardzo „polska” zbrodnia z 10 października 1991 roku, kiedy to francuski pisarz Yves Goulais zastrzelił polskiego piosenkarza Andrzeja Zauchę i swoją żonę na parkingu przed Teatrem Stu. Mówiłem, że historia nie ma nic wspólnego z Rosją, ale oni powiedzieli, że to nie szkodzi, bo książka nie jest przecież o zbrodni, tylko o ludzkich emocjach. I być może ta książka ukaże się wkrótce w języku rosyjskim.
Wtedy, w sierpniu, miał pan w sobie wiele emocji.
Janusz L. Wiśniewski: Wcześniej w Warszawie spotkałem się z Yvesem Goulaisem, który odsiedział piętnaście lat swojej kary za to morderstwo. Byłem i nadal jestem ciekawy, jak książka będzie przyjęta. Trudny temat, bo to historia człowieka, który żyje, ma zupełnie nową rodzinę, małe dziecko, a ono kiedyś przeczyta tę moją książkę. Także były i są lęki i strachy. Pochłonęła dużo moich emocji, żeby napisać tę książkę i jednocześnie nie zdradzić czegoś, czego nie mam prawa zdradzać. Po wysłaniu książki czułem prawdziwą ulgę. To był strasznie trudny temat, opisać historię człowieka, który żyje, z którym się spotkałem, i który ma teraz prawo żyć w spokoju. A jednocześnie my jako ludzie, jako czytelnicy, mamy prawo dowiedzieć się o tej historii.
Bo dotknęła nas dosyć szczególnie.
Janusz L. Wiśniewski: Był to pierwszy „celebrycki mord”. I to jeszcze przez cudzoziemca, na takiej postaci jak Andrzej Zaucha, który był lubiany, kochany, wręcz ubóstwiany.
Zależało panu, żeby nie skrzywdzić tego człowieka, tak?
Janusz L. Wiśniewski: Tak, to było trudne, ale starałem się być sprawiedliwy. Napisałem tę książkę, przeczytawszy siedemset tomów akt z prokuratury. Jestem bardzo ciekawy, jak zostanie przyjęta przez polskich czytelników.
Czy podejmując ten temat nie bał się pan, że wyjdzie z szufladki autora piszącego o miłości? W założeniu to nie miała być taka książka.
Janusz L. Wiśniewski: Wiele osób niepotrzebnie mnie w tej szufladzie zamknęło na klucz i ten klucz zgubiło. Tak nie jest. Jeśli popatrzy się na historię moich książek, a mam już ich kilkanaście, to są wśród nich takie, które o miłości nie są. „Czy mężczyźni są światu potrzebni?”, którą Zbigniew Izdebski poleca jako podręcznik dla swoich studentów, jest książką, która mówi o seksualności i o pożądaniu, ale miłości tam nie ma. Czy też epistolografia, napisana z Małgorzatą Domagalik, „188 dni i nocy”, która porusza wszystkie tematy, jakie się dzieją na świecie, jest tylko o miłości? Tam oczywiście jest i miłość, ale mówimy też o innych rzeczach. Lub książka „Grand”– czy jest tylko historią miłosną? Nie. To historia również o nienawiści. Zatem ja się tego nie boję. Piszę różne rzeczy. Napisałem także bajkę „W poszukiwaniu najważniejszego. Bajka trochę naukowa”, która na razie nie jest wznawiana. Takiego zaszufladkowania się nie boję. A poza tym jest to zaszufladkowanie godne trzech i pół tysiąca lat, w czasie których ludzie piszą o miłości. I tego tematu nie można skończyć, nie można go wyczerpać. Tak jak nie można wyczerpać tego, że z kilkunastu nut tworzy się przepiękne koncerty.
To ja już nie mogę się doczekać tego koncertu, który leży przede mną w pana najnowszej książce. Dziękuję.
O firmie PocketBook
PocketBook jest jednym z największych światowych producentów wysokiej jakości czytników książek elektronicznych z ekranami wykonanymi w technologii E Ink (zwaną też papierem elektronicznym). Spółka ma w swojej ofercie także czytniki multimedialne oraz tablety, które pracują w oparciu o system Android.
Firma powstała w 2007 roku i ma swoją siedzibę w Lugano w Szwajcarii. Produkty PocketBook są dostępne w sprzedaży w 33 krajach. Dzięki połączeniu sprzętu, unikalnego oprogramowania oraz ergonomicznego wzornictwa czytniki e-booków PocketBook pozycjonują się w segmencie „premium” tego rynku. Zajrzyj na nasz fanpage: www.facebook.com/PocketBookPoland