Janina Ochojska: Mistrzyni w pomaganiu
O życiu, wsparciu i osobistych marzeniach – zobacz zapis rozmowy z Klubu Miasta Kobiet

Janina Ochojska / fot. Bart Pogoda
Janina Ochojska to synonim Polskiej Akcji Humanitarnej. Podczas 16. spotkania Klubu Miasta Kobiet z założycielką organizacji, która od ponad 25 lat niesie pomoc ofiarom ubóstwa, kataklizmów i wojen, rozmawiałyśmy o tym, kiedy pomaganie jest skuteczne i co robić by w pomocy była też moc

Pozytywne myślenie jest bardzo ważnym elementem pracy, która jest związana z pomaganiem innym/ fot. Bart Pogoda
Aneta Pondo: Wróciła pani wczoraj z Sycylii, ale nie z wypoczynku, nie z wakacji, z którymi się Sycylia kojarzy, tylko z obozów dla syryjskich uchodźców.
Janina Ochojska: Tak, byłam w obozach dla uchodźców i spotkałam się z ludźmi, którzy organizują dla nich pomoc. Mój wyjazd był związany z tym, co obecnie dzieje się w Polsce. Zastanawia mnie, dlaczego we Włoszech, pomimo że jest tam tak dużo imigrantów, są oni akceptowani i tubylcy nie boją się, że ich obecność spowoduje rozwój terroryzmu, gwałty itd., a w Polsce jest taki lęk przed nimi. Zobaczyłam tam pewien sposób przyjmowania uchodźców, który być może w naszym kraju mógłby się sprawdzić, bo jest związany z dawaniem pracy nie tyle uchodźcom, co osobom ich przyjmującym. We Włoszech działają spółdzielnie zakładane przez rodziny i przyjaciół. Są to ośrodki, które mają osobowość prawną i dostają 35 euro z Unii Europejskiej na dzień na jednego przyjętego migranta oraz 10 euro od gminy, która w ten sposób zmniejsza bezrobocie. W takim domu jest od kilkunastu do trzydziestu osób. To wszystko działa pod kontrolą władz regionalnych, ale rzeczywiście tam uchodźcy mają też szansę „wchodzenia” od razu w środowisko – biorą udział w życiu miasteczka, sami zresztą też pomagają w prowadzeniu tego ośrodka, przygotowując posiłki, czy sprzątając. Być może taki model, w którym zarabia się na uchodźcach pieniądze, przyciągnie Polaków, skoro motywacje bycia chrześcijanami (przekonanymi, że Polacy to naród wybrany, który wymyślił Solidarność) nie są wystarczające
Przytoczę wypowiedź pani Bogdany Pilichowskiej ze Stowarzyszenia Pomocy Obywatelskiej Im. Anny Fiszerowej, która powiedziała o pani tak: „Pan Bóg, kiedy lepił Jankę, miał moment roztargnienia, trzymał w rękach grudę gliny na 10 osób, zagapił się i ulepił Jankę, więc jak Janka zużywa pierwszą, Jankę to ma jeszcze drugą, trzecią itd.” Czy ta pierwsza Janka, która się zużyła, to była ta z dzieciństwa, która doświadczyła choroby na polio i konsekwencji z tym związanych?
Janina Ochojska: Ja się czuję cały czas tą samą Janką. Tą samą, która zachorowała na polio, mając 8 miesięcy i myślę, że jak dzisiaj na to patrzę, to ta niepełnosprawność też mi dodała sił. Miałam to szczęście, że wychowywałam się w ośrodkach, w których nam mówiono „macie więcej, a nie mniej”, „wam dano, a nie odebrano”. Wychowano mnie w takim myśleniu o niepełnosprawności, że ja mam coś więcej. A jak człowiek ma coś więcej, to też musi oddać, prawda? Poza tym sama doświadczyłam też bardzo dużo pomocy i wydaje mi się, że to jakoś jest ze sobą spójne. Mam bardzo duże poczucie spójności w moim życiu. Wprawdzie zamierzałam zajmować się gwiazdami, skończyłam studia astronomiczne, pracowałam przez kilka lat w Polskiej Akademii Nauk, ale jednak wyjazd do Sarajewa, który był właściwie takim wyjazdem z ciekawości, to zmienił.
Zobacz też: Najpopularniejsze inicjatywy charytatywne w Polsce
I to wtedy odkryła pani ten gen pomagania w sobie?
Janina Ochojska: We mnie rozwijano go przez cały czas. Większość dzieciństwa i okresu nastoletniego spędziłam w ośrodkach dla osób niepełnosprawnych, gdzie musieliśmy sobie nawzajem pomagać. Był też wymóg, że jak przychodziła paczka z domu, to trzeba było się nią podzielić. Egoizm był źle widziany w tej społeczności. Myślę, że to mnie ukształtowało. Kiedy byłam na studiach, to oczywiste było dla mnie, że powinnam zaangażować się w opozycję, a potem w Solidarność. Takie zaangażowanie społeczne było mi zawsze bardzo bliskie. Uważam, że to wytwarza najlepsze więzi społeczne.
Zauważyłam, że opowiada pani o dzieciństwie pozytywnie, ale jak przeczytałam książkę, wywiad-rzekę z Panią „Niebo to inni” Wojciecha Bonowicza, to byłam wstrząśnięta, bo to pani dzieciństwo to były operacje, ból, cierpienie, żelazne płuca… Myślę, że jak coś takiego człowiek przeżyje i się nie załamie to potem ma siłę i moc, by zrobić wszystko.
Janina Ochojska: Żelazne płuca to akurat nie jest coś, co boli. To był przyrząd, do którego wkładano dzieci porażone po polio, gdy były porażone całkowicie. Żelazne płuco za mnie oddychało. Ja tego nie pamiętam, ale kiedyś zobaczyłam w internecie, jak wyglądało i zrobiło na mnie wrażenie. Wtedy nie było respiratorów, to była jedyna możliwość utrzymania przy życiu. Więc to tak naprawdę nic strasznego. Co do tej siły, to jako ludzie mamy obowiązek przeżyć życie świadomie. Jeżeli podejmujemy jakieś zobowiązania, to nas to zobowiązuje, prawda? Oczywiście mi jest coraz trudniej się poruszać, więc moje wyjazdy są rzadsze i wymagają trochę lepszych warunków. Kiedyś mogłam spać pod ciężarówką i nie było problemu. Dzisiaj to byłoby już niemożliwe, Natomiast PAH to nie jestem tylko ja. To jest około 70–ciu pracowników polskich, których zatrudniamy zarówno w Polsce, jak i wysyłamy na misję i około 300 pracowników lokalnych, w krajach, w których działamy.
PAH ma prawie 25 lat i ewoluował dosyć mocno – jakimi obszarami zajmuje się teraz? Gdy pytam różne osoby, z czym kojarzą PAH, to jedni odpowiadają, że ze studniami, inni, że z Pajacykiem. Komu teraz pomaga organizacja?
Janina Ochojska: PAH pomaga ofiarom wojen, kataklizmów naturalnych i długotrwałego ubóstwa. Nie dzielimy naszej pomocy na tę w Polsce i poza, ale interesują nas te trzy domeny pomocy humanitarnej. Program Pajacyk jest właśnie kategorią z zakresu ubóstwa – kierujemy go do dzieci, których rodziny nie mogą sfinansować im posiłków w szkole. W tym roku po raz pierwszy organizujemy również dożywianie w czasie wakacji, obejmujące 1200 podopiecznych. To bardzo ważne, ponieważ skoro rodziców nie stać na wyżywienie dzieci podczas roku szkolnego, to tak samo nie mogą im zapewnić posiłków w wakacje. Natomiast jeśli chodzi o działania poza krajem, to obecnie pracujemy w Somalii, Sudanie Południowym, Syrii, na Ukrainie i w Iraku, gdzie tworzyliśmy misje w grudniu.
Kto tworzy misje?
Janina Ochojska: Polscy pracownicy to głównie kobiety. Może dlatego, że są odporniejsze psychicznie, bo kraje, w których pracujemy są bardzo trudne zarówno logistycznie, jak i pod względem warunków życia. Na wszystkich tych obszarach toczy się wojna, więc jest niebezpiecznie. W PAH-u na miejscu, w kraju, większość pracowników to też panie.
„Miasto Kobiet” kieruje się hasłem „Przyszłość zależy od kobiet”. Od paru lat mówi się, że od tego, czy kobiety odkryją swoją moc i po nią sięgną, zależy przyszłość świata. Jak pani dostrzega role kobiet – zarówno tych, które pomagają i tych, z którymi spotykacie się w pracy?
Janina Ochojska: Faktem jest, że w krajach, w których pracujemy, mężczyźni najczęściej są na wojnie, zginęli lub zostali ranni. Ci mężczyźni pozbawieni są pomocy psychologicznej i właściwie nie potrafią nic zrobić. Na przykład w Somalii widać bardzo wyraźnie, że ciężar utrzymania rodziny spada na kobiety. Żeby wyżywić dzieci muszą zarobić pieniądze, więc zbierają drewno, idą z nim na targowisko i je sprzedają albo zakładają restauracyjki. Znam kobietę, która jest szefową restauracji i też taką, która ma firmę meblarską. Ale to są panie, które powoli dochodziły do tych umiejętności, najwięcej jest tych w początkowym okresie. W każdym razie widać w nich ogromną przedsiębiorczość. Moim zdaniem role kobiet najbardziej widoczne są w krajach ogarniętych konfliktami – jak jest wojna, to zaopiekują się one dziećmi i starszymi.
Bardzo mocno mam głowie pani bardzo ważne słowa, że „pomaganie jest podjęciem decyzji, komu nie pomożemy”. Trzeba dokonać pewnego wyboru. Noszenie ciężaru tego wyboru jest bardzo trudne. Czy dużo nosi w sobie pani sytuacji, gdy nie mogła pani pomóc i gdy ten brak możliwości ciążył?

Marzyłabym o tym, żeby mieć więcej sił, ale to marzenie o czymś, co jest niemożliwe/ fot. Bart Pogoda
Janina Ochojska: Mam świadomość, że nie pomożemy wszystkim. Lepiej kierować myślenie na to, co można zrobić i próbować powiększać ten obszar pomocy na tyle, ile się da, niż zamartwiać się, że nie pomogłam komuś innemu… Co komu po łzach nad dzieckiem umierającym z głodu, jeżeli nie możemy mu pomóc? Za to możemy uratować wiele innych dzieci. Pozytywne myślenie jest bardzo ważnym elementem pracy, która jest związana z pomaganiem innym. To jest ciężar, ale dzisiaj już liczymy w setkach tysięcy ludzi, którym pomagamy, więc robiąc coś, okazuje się, że nasze możliwości rosną. Tylko trzeba od czegoś zacząć. Od jednego człowieka, od dwóch osób. I nie zrażać się. Zawsze trzeba od czegoś wystartować.
Czytaj też: Sławni uchodźcy
Przypomnijmy te wielkie rzeczy, które się dzieją teraz i zaczęły się od tego jednego, pierwszego konwoju do Sarajewa. Jak to było? Jaka była ta historia?
Janina Ochojska: Przygotowując pierwszy konwój do Sarajewa, nie zamierzałam zajmować się pomocą humanitarną. Pojechałam tam z ciekawości, ale to, co zobaczyłam było straszne. Skutki wojny, która dotyka przede wszystkim cywilów. Ludzi, którzy utracili wszystko, którzy musieli uciekać przed ostrzałami i bombardowaniami, mieszkający w pomieszczeniach zupełnie do tego nieprzystosowanych, w dodatku nie wiedząc, kiedy to się skończy. Był rok 1992. Pamiętając czasy stanu wojennego, kiedy tej pomocy do Polski spływało wiele, chciałam się odwdzięczyć, ale nie planowałam, że będzie drugi i trzeci konwój. Chciałam wrócić do swojej wymarzonej pracy astronoma, a tu po powrocie z pierwszej akcji okazało się, że ludzie przygotowali już następne ciężarówki i trzeba było pojechać kolejny raz. Drugi konwój przy wyjeździe z Sarajewa został ostrzelany. Zginęła matka czwórki dzieci, która była wolontariuszką we francuskiej EquiLibre, a dwóch polskich kierowców zostało rannych. Zadaliśmy sobie pytanie: co dalej? Bo zrezygnowanie w tym momencie z pomagania oznaczałoby, że strzały snajperów mogą przerwać pomoc humanitarną, a ona jest ważniejsza, więc postanowiliśmy pociągnąć to dalej, zgłosiła się grupka wolontariuszy, która chciała to robić. Właściwie taką świadomą decyzję, że już tylko tym chce się zajmować, podjęłam mniej więcej po roku. Poniekąd zostałam zmuszona też zewnętrzną sytuacją – w grudniu 1993 roku Komisja Europejska przyznała mi tytuł Kobiety Europy.
Kiedy pomoc pomaga, a kiedy ubezwłasnowolnia. Są też ciemne strony pomagania, prawda?
Janina Ochojska: Oczywiście, to jest jak z wszystkimi naszymi działaniami. Jeżeli uzależnimy człowieka od pomocy, to on najpierw przestanie się starać, a potem już nie będzie niczego potrafił. Pamiętam, jak byłam pod Chartumem, w obozach dla uchodźców. Gdy rozmawiałam z nimi, to starzy ludzie mówili o sobie: „Jestem hodowcą bydła, jestem rybakiem, jestem rolnikiem”, a już ich dzieci: „Jestem uchodźcą”. Więc te umiejętności przekazywane z pokolenia na pokolenie w takim miejscu zatracają się. Oczywiście są okresy, kiedy ludzie potrzebują pomocy w postaci otrzymania gotowego produktu. Na przykład w Nepalu, po trzęsieniu ziemi, kupowaliśmy różne produkty żywnościowe, z których mnisi przygotowywali posiłki. Ludzie przychodzili i dostawali jedzenie bezpłatnie. Szybko jednak przeszliśmy do etapu, w którym po rozpoznaniu potrzeb budowaliśmy szkoły. Daliśmy ludziom coś, co będzie im służyło przez wiele lat.
Dowiedziałam się od osoby, która zajmuje się zinstytucjonalizowanym wsparciem, że skuteczne pomaganie musi być racjonalne, bez emocji. Istnieją międzynarodowe zasady pomagania i przyznam, że wzbudziło to we mnie pewien opór, żeby przyjąć taką perspektywę. Zabrakło mi w tym ludzkiego odruchu, gdy widzę kogoś, kto w danym momencie potrzebuje pomocy.
Janina Ochojska: Właśnie, ale czy naprawdę potrzebuje? Co zrobiliśmy, żeby to sprawdzić? Oczywiście, każdy może ze swoimi pieniędzmi zrobić, co chce, ale ja uważam, że odruch serca to za mało. Odruch serca nie kontroluje tego, co dzieje się potem, co dzieje z się z tą osoba i z tą pomocą dalej. Skala pomocy nie ma tu znaczenia, bo jak ktoś kupuje całą górę słodyczy dla domu dziecka, nie sprawdziwszy wcześniej, że jest już trzecim czy czwartym ofiarodawcą, który na Mikołaja przynosi słodycze czy pluszaki, to czy taki odruch serca jest potrzebny? Ja bym kupiła dzieciom coś, czego nie mają, czego są pozbawione, np. pendrivy albo rolki.
Czyli należy wcześniej sprawdzić, a nie działać na zasadzie, że coś zrobimy, a potem jesteśmy zdziwieni, że ktoś nie jest nam wdzięczny?
Janina Ochojska: Tak. Kiedyś jedna pani, przedszkolanka spod Białegostoku, powiedziała mi, że podopieczni z jej placówki zebrali pluszaki dla dzieci z Sudanu i chciała, żebyśmy po nie przyjechali. Oczywiście odmówiłam i wytłumaczyłam jej, że to wiąże się ze skomplikowaną procedurą: długą drogą, przesortowaniem tego, zrobieniem paczek i transportem z Frankfurtu aż do Dżuby, gdzie samochodami trzeba by to było rozwieść. I jak zdecydować, któremu dziecku dać maskotkę, skoro mamy ich tylko 100? Zresztą po co dziecku w Sudanie Południowym pluszaki? Ono zrobi sobie samochodzik z puszki po oleju. A tak naprawdę, to ono wolałoby pójść do szkoły, bo to mu da rozwój. Rozwój jest ważny, nie emocje.
O tym, kiedy pomoc rzeczywiście działa, a kiedy szkodzi, dowiesz się na następnej stronie.
Przejdź na drugą stronę, klikając w 2.↓