In-Ty-Mnie: Czy cierpienie uszlachetnia?
Frazes powtarzany w domu i szkole sugeruje, że, by być lepszym człowiekiem, dobrze czasem wsadzić rękę w ogień. Aga Szuścik wyjaśnia, dlaczego nie warto tego robić i jak wyjąć dłoń z płomieni
Czy cierpienie uszlachetnia? Na to pytanie, w ramach cyklu „In-Ty-Mnie”, odpowiada Aga Szuścik – artystka wizualna, edukatorka, autorka projektu i kampanii „To się nie zdarza”. Aga jest syrenką – osobą, która przeszła operację usunięcia części lub całości żeńskich narządów rodnych
Ludzie z rakiem są łysi i mili
Na wlewy i naświetlania jeździłam autobusem. Po każdym seansie radioterapii, czyli, jak żartują onko-ludzie, wizycie na solarium, miałam około pół godziny na to, by dostać się do domu i się położyć. Naświetlania działały bowiem na mnie tak, że jakieś trzydzieści minut po wyjściu spod lampy po prostu ścinało mnie z nóg. Zasypiałam wtedy od razu, albo leżałam bez mocy, nie mogąc wysilić się nawet na pójście do łazienki. Codzienny powrót ze szpitala był zatem wyścigiem z czasem. Niestety kilka razy zdarzyło się, że przez rozmowę z lekarzem, czekanie na receptę lub przybycie na przystanek tuż po odjeździe, nie udało mi się wyrobić. Wtedy wracałam do domu następnym autobusem, ledwo trzymając się siedziska i błagając los o litość.
Pewnego dnia, w tym właśnie, prawie nieprzytomnym stanie, nie miałam gdzie usiąść. Ostatkiem sił poprosiłam siedzącą najbliżej mnie panią o ustąpienie mi miejsca. Nie mam pojęcia, jaką miałam minę, ton głosu i mowę ciała – naprawdę ledwo stałam. Wyjaśniłam grzecznie, że wracam z seansu radioterapii, a przedwczoraj miałam wlew i bardzo źle się czuję. W odpowiedzi usłyszałam: „cóż to pani wymyśla, jaką chemioterapię, bezczelna kłamczucha! Ludzie z rakiem, proszę pani, są łysi i mili”. Nie ustąpiła. Na szczęście, zlitował się młody chłopak.
Opowiadam Ci tę historię z dwóch powodów. Po pierwsze, za chwilę przyda mi się ona, by dokładnie coś wyjaśnić. Wrócimy więc jeszcze do tego autobusu. Po drugie, przekonania pani oskarżającej mnie o bycie bezczelną kłamczuchą znakomicie obrazują, jak prosto i bez rozmysłu szafujemy zasłyszanymi opiniami oraz książkowymi przekonaniami. A za właśnie tego typu konstrukt uważam rezonujące od wieków w naszych głowach i sercach słowa „cierpienie uszlachetnia”. Ile w nich prawdy? Temat zbadam wnikliwie – w końcu próba obalenia nieśmiertelnego powiedzenia nie może zająć ledwie trzech akapitów!
Cierpienie a szlachetność, czyli leksykon ludzi
Jak pewnie się domyślasz, z racji prospołecznego charakteru mojej działalności, znam wiele niezwykle szlachetnych osób i, rzeczywiście, większość stanęła oko w oko z czymś naprawdę trudnym. Gdy poznaję założycielkę fundacji onkologicznej, okazuje się, że jej brat zmarł na raka. Prawie wszyscy uczestnicy kursu psychoonkologicznego, na którym byłam, stracili przez chorobę mężów, matki, narzeczone, dzieci. Kobiety niegdyś krzywdzone w małżeństwach zaczynają pomagać bitym żonom. Niebiorący narkomani szkolą się na terapeutów. Znajomy, którego córka cierpi na rzadką chorobę, tworzy właśnie aplikację dla rodziców w podobnej sytuacji. Stanięcie twarzą w twarz z daną sytuacją najczęściej rzeczywiście utwardza nieco skórę, a przy okazji inspiruje.
Znam jednak również mężczyznę, który, bardzo zraniony przez ukochaną, wcale nie stał się szlachetny. Zrobił się nienawistny i zgorzkniały. Przez kilka lat byłam blisko z kobietą, która, przez trudne doświadczenia z dzieciństwa i wieku dorosłego, wyhodowała w sobie porażającą toksyczność. Z nienegatywnych, lecz neutralnych emocjonalnie przykładów – znam masę fajnych osób z rakiem, którym po prostu nie zależy na tym, by ktoś w ich sprawie orzekł szlachetność. Mam w zanadrzu także przypadki osób, które wcale nie przeszły przez graniczne sytuacje, a szlachetności można im pozazdrościć – chociażby poznana przeze mnie ostatnio milionerka o życiowej historii gładkiej jak jej idealna cera. Kobieta prowadzi gigantyczną fundację i najbardziej na świecie zależy jej na tym, by czynić dobro dla tych, którzy tego potrzebują. Ty też na pewno znasz, osobiście lub z mediów, przedstawicieli wszystkich wymienionych grup. Cierpienie nie przesądza o szlachetności!
Ja, ktoś i coś, czyli leksykon cierpienia
Cierpienie nie jest konieczne – to zatem mamy już ustalone – natomiast niestety bardzo często jest ono nieuniknione. Ciężko przeżyć swój czas bez cierpienia, jest bowiem do niego, a to pech, wiele okazji. Każdą z tych okazji, zdaje się, można przyporządkować do jednej z trzech grup. Cierpimy, bo krzywdzimy siebie, ktoś krzywdzi nas lub krzywdzi nas coś. Żadne cierpienie nie jest, ot tak, łatwe do wyeliminowania. Postanowiłam jednak zmierzyć się tekstowo z tym leksykonem cierpienia, analizując po krótce wszystkie trzy grupy. Nie będą to remedia, złote rady czy spłycanie tysięcy przypadków do kilku inspirujących zdań. Pozwolę sobie jednak na ogólniki i uśrednione wnioski, na poły osobiste, na poły wyciągnięte z książek i kursów.
Wyjmij rękę z płomieni!
W jaki sposób krzywdzimy siebie? Powiedziałabym, że głównie karząc się za błędy poczuciem winy lub niskiej wartości. Gdy jesteśmy mali, stawia nas się do kąta lub sadza na karnym jeżyku. Tam mamy czas na przemyślenie swojego zachowania oraz, na czym polega kara, czucie się fatalnie. Później, jako dorośli, wciąż w jakimś stopniu wierzymy w to, że ten, kto popełnia błędy, jest gorszy, a za złe zachowanie powinniśmy ponieść karę, która, jasna sprawa, ma sprawić, że czujemy się źle. Droga do poprawy wiedzie przez łzy i plucie sobie w brodę – tak nas nauczono. Pielęgnujemy cierpienie, uważając, iż dowodzi ono, że naprawdę nam zależy lub zależało, że odpowiedzialność za swoje czyny polega na staniu w kącie, że katowanie się ma moc zbawiania. Oczywiście, mamy obowiązek ponosić konsekwencje swoich działań, a emocja poczucia winy jest ważna i cenna, natomiast nie oznacza to, że należy wyrobić jakąś normę rozdzierania szat i leżenia krzyżem! By być odpowiedzialnym człowiekiem, nie trzeba myśleć o sobie źle lub bić się w pierś po każdej drobnostce.
Autorzy książki „ABC emocji” posługują się metaforą ognia. Piszą, że ten, kto się oparzy, powinien czym prędzej wyjąć rękę z płomieni. Nauczka przychodzi bowiem od razu – to oczywiste, że więcej nie będziemy pchać łap w to, co parzy.
Usilne trzymanie ręki w płomieniach nie ma najmniejszego sensu, jest raczej groźne dla zdrowia. Identycznie jest z poczuciem winy. Im szybciej przekujesz błędy na wnioski na przyszłość i zdrową motywację, tym mniej oparzeń z tego wyniesiesz.
Wysunięcie dłoni z ognia nie jest prostą sprawą – o żadnym procesie opisywanym w tym tekście tak nie orzeknę. Często wiedzie przez godziny rozmów, miesiące robienia tabelek, lata terapii i wieki rozmyślania. Wierzę jednak, że cierpienie, które zadajemy sobie sami, prawie zawsze możemy, wyjmując rękę z płomieni nagle lub palec po palcu, skutecznie wyeliminować. Bez poczucia winy, bez przekonania o niskiej wartości siebie wciąż można być szlachetnym człowiekiem.
Uciekaj, zmieniaj lub pogódź się
Jeżeli krzywdzi nas ktoś lub coś, to, rozwijając po swojemu metaforę z książki, powiedziałabym, że ów ktoś lub owo coś trzyma naszą rękę w ogniu. Wyrwanie jej zwykle jest trudne, czasem wręcz niemożliwe. Dokładnie tak czułam się, dowiadując się, że mam raka – jakby mnie podpalono. Nauczyłam się jednak, że w trudnych sytuacjach warto przemyśleć trzy opcje. Pierwsza to ucieczka. To rozwiązanie jest często najlepsze, gdy sprawcą cierpienia jest inny człowiek. Nie jest łatwo, ale warto próbować, także sięgając po pomoc z zewnątrz. Druga opcja to zmiana sytuacji w jej obrębie. Przykładem niech będzie cierpienie fizyczne, które można zniwelować zmianą leków bądź rehabilitacją. Albo, o, założenie zbiórki i odzyskanie tą drogą majątku, który strawił pożar. Wreszcie trójka – akceptacja. Idealna na raka, oczywiście w połączeniu z dbaniem o siebie oraz zaordynowanym na konsylium leczeniem.
Człowiek, który cierpi, powinien dążyć do minimalizacji tego okropnego uczucia. Mówienie o konieczności niesienia krzyża czy tym, iż nikt przecież nie mówił, że będzie lekko, nie jest drogą równoległą do szlachetności. Człowiek bardziej poparzony nie jest z zasady szlachetniejszy, a ten bez blizn – mniej szlachetny. Nie pielęgnujmy cierpienia. Karanie siebie i innych nie zapobiegnie błędom, chyba że mówimy o poważnych przewinieniach, którym powinien zająć się wymiar sprawiedliwości. Cierpienie nie jest niczym szlachetnym, bo budulcem szlachetności jest nie samopoczucie, a działanie.
Lepszy świat, tak na logikę
Odpowiedź na pytanie, czy, żeby stać się osobą szlachetną, trzeba cierpieć, musi być przecząca z jeszcze jednego powodu, ordynowanego przez samą logikę. Pragniemy, by ludzi szlachetnych było jak najwięcej. Świat pełen osób szczerych, dobrych i wspaniałomyślnych byłby wspaniałym miejscem. Jednocześnie zależy nam na tym, by jak najmniej osób cierpiało. Zdrowy emocjonalnie człowiek nie pragnie, by innym działa się krzywda. Przyjęcie, że cierpienie jest koniecznym (a może i wystarczającym) warunkiem bycia osobą szlachetną, uniemożliwia realizację obu powyższych postulatów naraz. By świat był szlachetny, a ludzie cierpieli mało, jedno nie może wynikać z drugiego.
Umowa o szlachetność
Wróćmy do autobusu, w którym padły słowa, że osoby chore na nowotwór złośliwy są łyse i miłe. Jacy jeszcze są ludzie z rakiem, droga pani z autobusu numer 125? Dzielni? Silni? A może właśnie szlachetni, bo tyle się nacierpieli? Przyznaję, miło jest słyszeć, że jest się dzielną i silną. To jednak nie choroba zaszczepia w człowieku te cechy. Nikt nie podpisuje umowy, dzięki której cierpienie wymienia się na szlachetność. Na bycie pacjentką onkologiczną, ofiarą przemocy, poszkodowanym w wypadku, wdowcem czy tym, kto stracił dobytek w pożarze, nikt się nie decyduje świadomie. W te sytuacje wtłaczają nas życiowe przypadki, których uniknąć nie sposób. To, że trudne doświadczenia można (choć oczywiście nie trzeba) przekuć później w wewnętrzną siłę, szlachetne działania czy nową filozofię życia, to inna sprawa, działanie na kolejnym etapie. Ja temu przekuwaniu poświęcam całe życie po diagnozie, prowadząc szkolenia oraz konto na Instagramie, zmieniając placówki medyczne oraz pisząc blog „Życie po raku”, swoją pierwszą książkę i tekst, który właśnie czytasz.
Nie rak, nie chodnik, a człowiek
Owszem, rak był dla mnie w tej kwestii zwrotem, katapultą, katalizatorem i turbodoładowaniem, jednak stwierdzenie, że to rak uczynił mnie działającą i niepokonaną, jest uproszczeniem, wypaczającym prawdę w sposób niedopuszczalny. To tak, jakby uznać, że przeprowadzka do jakiegoś miasta uczyniła kogoś człowiekiem sukcesu, pomijając ogrom pracy włożonej tam w rozwinięcie własnej firmy i ukończenie kilku kursów. Albo jakby obwiniać prościusieńki chodnik o to, że wywróciłam się, wracając do domu w niebotycznych szpilkach, po czterech aperol spritzach. Rak, miasto czy chodnik to bodziec, okoliczność, a nie bezpośredni powód i drogowskaz na trasie do dalszego życia.
Za wszystkim stoi człowiek i jego decyzje. Wiemy już przecież, że istnieją nieszlachetne osoby, które sporo się w życiu wycierpiały oraz ludzie szlachetni, niecierpiący w życiu zbyt wiele. Im mniej cierpisz, tym lepiej – to oczywiste. Poza tym, jako ludzie, wszyscy warci jesteśmy tyle samo. Szlachetność nie ma jednostki – nie świadczy o niej suma przelana na konto potrzebujących czy ilość obserwujących na prospołecznym koncie instagramowym, choć tę, przyznaję, sprawdzam u siebie codziennie. Jeśli mogę Ci coś poradzić: nie wkładaj ręki do ognia, a jeśli już ją tam trzymasz, postaraj się ją wyjąć. I pielęgnuj w sobie szlachetność, cokolwiek ona dla Ciebie znaczy. Nie musisz się parzyć, by czynić dobrze.
O autorce
Dr Agnieszka Szuścik
Artystka wizualna, edukatorka, autorka projektu i kampanii „To się nie zdarza”, bloga „Życie po raku” oraz podkastu „Przygody ginekologiczne”. Jedna z „50 Śmiałych 2019”, prelegentka TEDx, ambasadorka licznych programów profilaktyki onkologicznej. Doktora sztuk filmowych, wykładowczyni ASP w Krakowie oraz w AF w Krakowie i Warszawie, prowadząca audycję „Sztuka słuchania” w OFF Radio Kraków, absolwentka szkoleń RTZ, współzałożycielka Akademii Siebie. Na przestrzeni ostatnich lat pomogła setkom kobiet: pamiętać o badaniach, uwierzyć w siebie i docenić swoje potrzeby. Obecnie pisze książkę o tym, czego uczy rak. Aga jest syrenką.
Cykl Agi Szuścik „In-Ty-Mnie”
In to wewnątrz, w środku. Właśnie tam, w głąb intymności umysłu i ciała sięga ten cykl mini-artykułów.
Ty znajdź w tych słowach siebie, zaakceptuj się, zrozum i pokochaj – jesteś tu najważniejsza.
Mnie, Agę Szuścik, wykorzystaj jako lustro, w którym możesz przejrzeć się ubrana w swoje decyzje, lub trampolinę, by odbić się prosto do inspiracji i wiedzy.
Widzisz myślniki pomiędzy tymi słowami? Myśl jest podstawą zmiany, działania oraz bycia ze sobą, tak po prostu, tak in-ty-mnie.
W każdy, pierwszy poniedziałek miesiąca, publikujemy tekst Agi Szuścik o życiu i o tym, czego uczy rak
To siódmy tekst z cyklu „In-Ty-Mnie”. Poprzednie przeczytasz tutaj:
Dlaczego nie mówi się „będzie dobrze”?
Jaki powinien być dobry ginekolog?
Czy istnieje lekarstwo na raka?