„Pierwsza moja randka zakończyła się, gdy usłyszałam od „kandydata”, że to fajnie, że jestem taka bardzo biała, bo inaczej nie wypadałoby mu się ze mną pokazywać.” O realiach życia w Hong Kongu, opowiada Katarzyna.
Drugi koniec świata
Gdy dostałam kontrakt w Hong Kongu, na początku nie wiedziałam, czy się cieszyć. Perspektywa tak ogromnej zmiany trochę mnie przerażała. Azja? Hong Kong? To jak przeskok do wielkiego, głośnego, neonowego świata, który nigdy nie śpi. Ale postanowiłam dać sobie szansę.
Miałam przenieść się do międzynarodowej szkoły w Hong Kongu i prowadzić tam lekcje psychologii, geografii i historii po angielsku. Wszystko pięknie, tyle że z zawodu jestem psycholożką – nie geografką i z całą pewnością nie historyczką. Ale cóż, trzeba mierzyć wysoko.
Nie od dziś wiadomo, że życie lubi rzucać nam wyzwania, a ja lubię udawać, że jestem na nie gotowa. Praca okazała się ponadprzeciętnie wymagająca. Odkryłam, że prowadzenie lekcji psychologii jest relatywnie łatwe – w końcu to mój chleb powszedni. Gorzej było z geografią i historią. Kiedy miałam omawiać konflikty zbrojne i granice polityczne, sama czułam się jak zagubiona turystka na mapie, której brakowało kompasu. Dzieciaki co chwilę zadawały mi pytania, a ja gorączkowo szukałam odpowiedzi, w nadziei, że nikt się nie zorientuje, że mój poziom wiedzy geograficznej ogranicza się do znajdowania najbliższego Starbucks w nieznanym mieście.
Polecamy:
Czwarty rok w podróży: Straciła syna, zyskała nowe życie
Pork okej?
Ale nie tylko szkoła okazała się wyzwaniem. Sam Hong Kong codziennie mnie zaskakiwał, nie zawsze pozytywnie. Zacznijmy od jedzenia. W idealistycznym odruchu, postanowiłam kontynuować swoją dietę wegetariańską. Azja zawsze kojarzyła mi się z pysznym, zdrowym, wegetariańskim jedzeniem. Otóż nie. Okazało się, że w Hong Kongu jedzenie wegetariańskie to pewnego rodzaju zagadka, którą miejscowi niekoniecznie chcą rozwiązywać. Gdy po raz pierwszy poszłam na lokalny food market, byłam pewna, że znajdę coś smacznego i bezmięsnego. Na jednym z licznych stoisk z pierożkami, ciastkami i innymi przysmakami, zapytałam o jedzenie bez mięsa.
Sprzedawca zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów, zastanowił się chwilę, po czym zapytał: „Pork okej?”. No cóż, nie, nie okej. Po krótkiej wymianie zdań i kilku próbach przekonania go, że nie chcę mięsa pod żadną postacią, w końcu dostałam jakiś słodki wyrób.
Nie był to może wymarzony obiad, ale przynajmniej na chwilę zaspokoiłam głód. Wtedy też nauczyłam się, że jeśli w Hong Kongu chcesz jeść wegetariańsko, musisz być gotowa na kompromisy. Czasami kompromis oznacza, że zamiast pełnowartościowego posiłku, zjesz ciastko. Czasami musisz zgodzić się na tofu, które leżało obok kurczaka. A czasami po prostu musisz zaakceptować fakt, że „wegetariańskie” to dla niektórych równoznaczne z „mało mięsa”. Hong Kong nie jest miejscem dla ludzi o słabych nerwach. Ani słabym żołądku.
Pierwszy tajfun
Hong Kong jest bardzo podzielony, w każdej strefie mieszkają inni ludzie. W niektórych dzielnicach są sami miejscowi, w innych sami ekspaci. Ja mieszkałam w dzielnicy lokalsów, bo tam udało mi się wynająć mieszkanie. Ale zanim je znalazłam, mieszkałam w hotelu zapewnionym przez szkołę, która mnie zatrudniała. Tam właśnie zastał mnie mój pierwszy tajfun. Zazwyczaj miejsca pracy, szczególnie takie jak szkoła, są zamknięte podczas tajfunów. Niektóre z nich są nieczynne cały dzień, do innych wraca się do trzech godzin po odwołaniu stanu alarmowego. Gdy ściana wiatru i deszczu uderzyła na miasto, więżąc wszystkich mieszkańców w domach, ja nieszczęśliwie byłam jeszcze poza swoim hotelem. Pokonanie dystansu 500 metrów zajęło mi jakieś 3 minuty (szybko biegam, szczególnie jeśli się boję), podczas których zdążyłam przemoknąć i przemarznąć do szpiku kości. Następne godziny, na szczęście, podziwiałam siłę żywiołu przez okno hotelu.
Zobacz także:
Bangkok – miasto świątyń, waranów i imprez
Bardzo biała skóra
Randkowanie w Hong Kongu okazało się jeszcze bardziej wymagające niż wegetariańskie żywienie. Od mojego przyjazdu do pierwszego tajfunu minęły jakieś trzy miesiące. Podczas tych trzech miesięcy, kilkukrotnie umawiałam się na spotkania przez aplikacje randkowe, kilka razy nawet spotkanie kończyło się seksem. Ale mimo usilnych prób, każdy z „kandydatów” na partnera okazywał się albo zbyt zapracowany, albo słaby na umyśle.
Pierwsza moja randka zakończyła się, gdy usłyszałam od „kandydata”, że to fajnie, że jestem taka bardzo biała, bo inaczej nie wypadałoby mu się ze mną pokazywać. Warto tutaj wspomnieć, że Chińczycy są bardzo rasistowscy i bardzo dbają, aby ich skóra ani trochę się nie opaliła.
Mowa tu nie tylko o dorosłych, ale też o dzieciach, w tym tych, które ja uczyłam. Następny koleś z którym się spotkałam, zrobił na mnie dobre wrażenie. Był informatykiem, ale z tych imprezowych. Spotkaliśmy się trzy razy. Na ostatnią randkę zabrał mnie do klubu, w którym usilnie próbował namówić mnie na wzięcie narkotyków. Tu z kolei warto wspomnieć, że Chiński wymiar sprawiedliwości bardzo poważnie traktuje substancje odurzające. Trudno się więc dziwić, że nasza relacja zakończyła się tak szybko.
Uciekałam… szybko
Hong Kong niósł mnie przez niecałe pół roku. Po tym czasie zdecydowałam, że to nie jest miejsce dla mnie. Kilka miesięcy zmieniło mnie w przepracowanego robota, w dodatku głodnego. Postanowiłam zabrać swoją bardzo białą skórę w miejsce, które nie będzie mnie na każdym kroku doprowadzać do płaczu. Bo tak wyglądały ostatnie moje chwile w tym mieście – byłam tak przemęczona i zirytowana otaczającą mnie rzeczywistością, że najmniejsze niepowodzenia wytrącały mnie z równowagi. Dobra strona tej sytuacji była taka, że pół roku w Hong Kongu dało mi zarobić wystarczająco pieniędzy, żeby nie pracować wcale przez następne pół. Zamiast tego, ruszyłam w objazdówkę po Azji. Ciekawe, czy uda mi się zregenerować?
Nie przegap:
TOP: 5 Miejsc do odwiedzenia w Egipcie – Kraina Faraonów, pustyń i Morza Czerwonego