Umrzeć przy fortepianie – Grzegorz Turnau
Specjalnie dla magazynu Miasto Kobiet wywiad z Grzegorzem Turnauem, śpiewającym kompozytorem i poetą

Specjalnie w wywiadzie dla magazynu Miasto Kobiet - Grzegorz Turnau, Kraków, fot. Tomasz Sikora
Rozmowa z Grzegorzem Turnauem, śpiewającym kompozytorem i poetą.

Specjalnie w wywiadzie dla magazynu Miasto Kobiet - Grzegorz Turnau, Kraków, fot. Tomasz Sikora
Miasto Kobiet: Pana nowa płyta „Fabryka klamek” już dwa tygodnie po premierze okazała się złotą, a „Na plażach Zanzibaru” była na szczycie przebojów Trójki. Czy wiele lat temu, gdy jako nastolatek wziął Pan udział w Festiwalu Piosenki Studenckiej, przypuszczał Pan, że wszystko tak się potoczy?
Grzegorz Turnau: Oczywiście nie, ale miałem przeczucie, że najlepszym sposobem na przetrwanie dla mnie i moich bliskich będzie to, co najbardziej lubię robić. Może wynikało to z nadmiaru miłości własnej, może młodzieńczej wiary we własną moc, ale gdzieś tam rosła nadzieja, że życie nie zmusi mnie do robienia czegoś, co przynosi pieniądze, ale pozbawia satysfakcji.
Miasto Kobiet: Gdyby stało się inaczej, jaki zawód wykonywałby Pan dzisiaj?
Grzegorz Turnau: Miewałem inne zajęcia. Studiowałem filologię angielską, uczyłem młodych ludzi angielskiego, kilka lat pracowałem jako tłumacz i asystent fotografików przyjeżdżających do Polski. Byłem ich kierowcą i przewodnikiem. Gdyby tak zostało, byłbym dziś pewnie anglistą, może tłumaczem pisującym na boku, próbującym udowodnić coś bliskim i samemu sobie. Od początku miałem jednak nadzieję, że nie będę musiał podlegać jakiemuś szefowi, w tak zwanym wymiarze godzin, urzędowo i z papierem. Jeśli pominąć urząd skarbowy, udało mi się.
Miasto Kobiet: Czy słucha Pan czasem tego, co proponują stacje muzyczne? Zastanawia się Pan, co z tego zostanie, czy to dobre czy złe?
Grzegorz Turnau: Nie czuję się w pełni kompetentny, by odpowiedzieć na to pytanie, ale wydaje mi się, że wszystko toczy się swoim rytmem. Są czasy lepsze i gorsze dla tego bądź innego sposobu ludzkiego komunikowania się, dla takiej lub innej estetyki. Gdy sam zaczynałem ponad ćwierć wieku temu, wielu pytało mnie: Słuchaj, co zamierzasz zrobić z tą poezją śpiewaną? To przecież nikogo nie interesuje, są inne czasy! Kiedy dzisiaj ktoś zadaje mi pytanie, czy poezja śpiewana ma jeszcze sens, odpowiadam – jak widać tak. Jesteśmy teraz szczęśliwi, możemy wybierać z oferty mediów, kupować płyty, ściągać muzykę z całego świata. Owszem, czasy są inne, ale reguła wciąż ta sama – człowiekowi potrzebna jest pewna synteza, próba odpowiedzi na pytanie, po co to wszystko, jaki jest tego sens. Ludzie chcą opowieści w takim rodzaju, jaki daje książka, wypowiedź, felieton czy koncert. Dążenie do przedstawiania naszego życia w formie opowieści jest niezbywalne i trwać będzie, póki ludzie nie zatracą zdolności myślenia. Nie uważam siebie za wyjątkowe zjawisko. Spełniam w tym szeregu pewną funkcję, nie promuję się przesadnie. Mam własne miejsce.
Miasto Kobiet: Potwierdza Pan pewien fenomen. Narzeka się na tandetną masowość, zanik wrażliwości, a tymczasem wszyscy artyści śpiewający poezję, z którymi rozmawiałam, mają na swoich koncertach pełne sale.
Grzegorz Turnau: Najgorsze co można zrobić, to ględzić o samym sobie jako jednostce pochodzącej z lepszego czasu, mającej prawo nauczać, co dobre, a co złe. Czas mija, ludzie młodzi sami tworzą swój świat. Mogą oglądać się za siebie, ale nie muszą. Oczywiście lepiej, gdy to robią, bo wtedy wiedzą, skąd przyszli. Jednak uprawianie propagandy, że oto na naszych oczach dokonuje się upadek, a „myśmy są z czasów o wiele lepszych”, jest dowodem braku skromności. Młodzi tworzą swój świat i nigdy nie powiem, że mój był lepszy. We mnie, w środku, tamten świat taki był, ale to nie znaczy, że tak było naprawdę.
Miasto Kobiet: Zwykle sporo mówi Pan o czasie…
Grzegorz Turnau: Chwilę temu zobaczyłem plakat… 20 lat temu zmarł Tadeusz Kantor, a ja byłem na jego pogrzebie, jako delegat kabaretu „Piwnica pod Baranami”. Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Nie czuję upływu czasu, wydaje mi się, że jestem taki sam jak wtedy. Tylko te 20 lat, takie niemożliwe. Chyba trochę tego nie ogarniam. Ktoś kiedyś powiedział, że odmierzanie czasu to największy dowcip ludzkości, bo mierzymy coś, czego nie możemy ani zobaczyć, ani dotknąć. A jednak wszyscy mamy w głowach jego upływ, zmieniające się cyfry. To całkiem zwyczajne.
Miasto Kobiet: Czy jest Pan taki, jak wyobrażają sobie niektórzy – roztargniony, melancholijny?
Grzegorz Turnau: Nie mogę zabronić nikomu wyobrażeń na mój temat. Kiedy teraz rozmawiamy, staram się wydobyć z siebie to, co wydaje mi się rozsądne, przydatne czytelnikowi. Jak wielu błądzę, szukam, wątpię. Być może mam jakiś talent pozwalający zamieniać to wszystko w piosenki, które potem komuś są potrzebne. Nie wiem, dlaczego – może z powodu braku specjalisty od PR – rzeczywiście jestem kojarzony z piosenką określaną jako refleksyjna. To dziwne, bo moim żywiołem jest słońce i żart. Dlatego tak długo funkcjonowałem w „Piwnicy”. Tam – w atmosferze dystansu, groteski, prześmiewczej ironii – czułem się zawsze najlepiej. Nie lubię patosu. Lubię sytuacje, gdy w trakcie koncertu można odnaleźć tę delikatną wibrację między publicznością a artystą. Wszyscy wiemy, że mówimy o sprawach ostatecznych, ale nikt nie mówi tego głośno.
Miasto Kobiet: Publiczność kojarzy Pana z wieloma piosenkami. Każdy, kto słucha Grzegorza Turnaua, ma jakąś ulubioną. A co lubi najbardziej sam autor?
Grzegorz Turnau: Nie będę zmyślał, że jest taki jeden jedyny utwór. To się zmienia. Raz lubię śpiewać to, raz tamto. Na szczęście piosenek jest tak wiele, że nie muszę „wiązać się na stałe”. Oczywiście banałem będzie, gdy powiem, że najbardziej lubi się zawsze utwory ostatnie, bo jako najmłodsze wymagają więcej uwagi. Jeśli miałbym jednak wymienić piosenkę, którą – jak mówią – chciałbym mieć ze sobą na bezludnej wyspie, to byłaby to chyba piosenka, którą w wieku 16 lat napisałem do wiersza Konstantego I. Gałczyńskiego. Zresztą pod wpływem Macieja Słomczyńskiego, który ten utwór u mnie zamówił. To była pierwsza moja profesjonalna praca – „Płacz po Izoldzie” ze szkicu poetyckiego „Kolczyki Izoldy”. Nagrałem potem tę piosenkę na płytę. To takie moje licealne dziełko i chyba właśnie do niego mam największy sentyment.
Miasto Kobiet: Ma Pan ulubionego poetę, takiego, którego tomik leży na Pana nocnej szafce?
Grzegorz Turnau: To też nie jest takie proste. Moje życie, jak każde, składa się z rozdziałów. W jednym coś się pojawia, w następnym staje się nieważne. Dlatego nie mam ulubionego poety, ulubionej książki, samochodu czy potrawy. Są dni, kiedy czytuję Adama Zagajewskiego, a są takie, gdy wracam do wierszy Ewy Lipskiej, Roberta Frosta czy przekładów Stanisława Barańczaka. Teraz od dobrych kilku miesięcy na mojej nocnej szafce leży wydany w ubiegłym roku tom Adama Zagajewskiego.
Miasto Kobiet: Mówi Pan o rozdziałach, otwieraniu i zamykaniu, ale pytany o kobiety jest Pan wyjątkowo stały.
Grzegorz Turnau: Wcale nie. Chyba jak każdy mężczyzna zakochuję się co kilka minut, tylko zaraz potem wybieram inną drogę. Piękne kobiety ciągle atakują nas swoim wdziękiem, ale nie musi to przecież oznaczać dramatu. Uroda kobiecego świata fascynuje mnie i pociąga, ale mam swoją drogę związaną z wieloletnim małżeństwem, dorosłą już dziś córką. To dla mnie wielka wartość. Drobne zauroczenia na rogu ulicy czy w kawiarni tego nie zmieniają.
Miasto Kobiet: Wśród ważnych kobiet wymienia Pan jeszcze mamę i babcię.
Grzegorz Turnau: W porządku – babcia, mama, żona, córka. Bez tych wspaniałych kobiet nie wyobrażam sobie niczego, co mógłbym robić w życiu, bo nie będę udawał, że nie jestem przez nie rozpieszczany.
Miasto Kobiet: „Inowrocławskie Noce Solannowe” to najstarsza z czterech kobiet Pańskiego życia?
Grzegorz Turnau: Tak. Mój pradziadek był w tym uzdrowisku okulistą. Po wojnie zjechała tam cała rodzina, bo straciliśmy wszystko w powstaniu warszawskim, a potem ja jeździłem tam do babci na wakacje. Pomysł wyrósł z rodzinnych sentymentów i życzliwości lokalnych władz, które dopomogły w jego realizacji. Jeśli ma się w głowie taką Arkadię z czasów dzieciństwa, konkretne ulice i zakamarki, ludzi i sytuacje, to do pomysłu, by to odtworzyć, jest już bardzo blisko.
Miasto Kobiet: Współpracował Pan z wieloma świetnymi artystami. Nie będę pytać, z kim ta współpraca była najlepsza, ale powiedział Pan kiedyś Andrzejowi Sikorowskiemu, że woli Pan pracę z kobietami, bo milej się na nie patrzy.
Grzegorz Turnau: Gdybym na serio miał wybierać współpracę „naj”, byłby to właśnie Andrzej. To już 11 lat, jak gramy „Pasjans na dwóch” i niezmiennie lubię to robić. Dobrze gra się z kumplami, lubię mieć na scenie męski zespół, ale gdy w garderobie siedzą dwie damy, tak jak choćby wczoraj Dorota Miśkiewicz czy młodziutka Basia Gąsienica-Giewont, nie ukrywam, że to przyjemniejsze dla oczu. Mówiąc żartobliwie – na bezludną wyspę nie mógłbym się wybrać jedynie z paniami, bo muszę mieć z kim pogadać. Chyba każdy mężczyzna musi mieć możliwość powiedzenia do kumpla co pewien czas „słuchaj, stary”.
Miasto Kobiet: Z Andrzejem Sikorowskim nagrał Pan kiedyś piosenkę „Stolica”.
Grzegorz Turnau: Przypominam ją ostatnio, bo jest to nieprawdopodobne – po 17 latach tekst brzmi, jakby był napisany wczoraj. Andrzej opisuje polską przesadę i nadmiar przekonania o własnej ważności, pewien rodzaj braku dystansu do własnej historii i tego, co nieuchronnie musi minąć. Śpiewam z nim, podpisując się pod tym obiema rękami. Jestem daleki od stwierdzenia, że Polska jest najważniejsza. To jeden z wielu krajów i tak powinniśmy żyć i myśleć, a ta piosenka jest m.in. właśnie o tym.
Miasto Kobiet: A jak u Pana z postrzeganiem Krakowa?
Grzegorz Turnau: Jestem wyznawcą teorii, że wyjątkowy jest każdy człowiek, kawiarnia, każde miasto, ale aby na takie miano zasługiwać, trzeba coś robić, a nie tylko obrażać się i powtarzać, że wszyscy są nam nieprzychylni. Byłoby mi miło, gdyby Kraków miał trochę więcej aspiracji i konkurował nie z Poznaniem, Łodzią czy Wrocławiem, ale np. z Florencją. To byłby wysoki próg.
Miasto Kobiet: Ma Pan na koncie wiele nagród, a jednak postrzega się Pana jako artystę, w którym nie buzuje woda sodowa.
Grzegorz Turnau: Wielokrotnie spotykała mnie życzliwość publiczności i pewien rodzaj uhonorowania. Woda sodowa pewnie też uderzyła mi do głowy parę razy. Od pierwszej nagrody, którą dostałem jeszcze w liceum, minęło już 27 lat. Musiałem mieć w tym czasie chwile, kiedy byłem nieznośny, ale nie weszło mi to w krew. Mam nadzieję, że potrafię zachować dystans do tego, co robię, i że nie jestem swoim własnym fanem. Staram się robić jak najwięcej. Obecnie pracujemy nad spektaklem w jednym z krakowskich teatrów. Bardzo się z tego cieszę, bo ostatnimi czasy zwykle była to Warszawa. Teatr trzyma mnie w ryzach. To praca zbiorowa. Trzeba się temu poświęcić inaczej niż własnym pomysłom płytowym, a to uczy pokory, bo może się okazać, że w konfrontacji ze sceną najlepszy pomysł nutowy jest kiepski.
Miasto Kobiet: A co jest Panu najbliższe?
Grzegorz Turnau: Fortepian, mikrofon, światło estrady. Od tego się już nie uwolnię. Zbigniew Herbert powiedział kiedyś, że chciałby umrzeć w schludnym hotelu, w pozycji wyprostowanej. Ja, jeśli koniecznie trzeba, chciałbym umrzeć przy fortepianie i mikrofonie.
Anna Laszczka / Miasto Kobiet nr 2/2011