Foto-prawda. O szukaniu prawdziwego siebie przy pomocy zdjęć
Jak się szuka tego prawdziwego siebie przy pomocy zdjęć?

Stwierdziłam, że chcę zacząć od siebie. Wyruszyłam na poszukania czegoś więcej, poza pozę, światło, stylizację. I znalazłam fotografo-terapię / fot. Katarzyna Gapska
O zaglądaniu obiektywem aparatu fotograficznego do własnej głowy i serca oraz w głąb drugiego człowieka rozmawiamy z fotografo-terapeutką Katarzyną Gapską
Siedzisz okrakiem na krześle, twoja twarz jest zasłonięta włosami, a rękami obejmujesz krzesło. To twoje profilowe zdjęcia na FB.
Katarzyna Gapska: Zamieściłam je jakiś czas temu, jeszcze nie do końca czując, dlaczego wybrałam akurat to. Dla mnie zdjęcie profilowe jest sygnałem, jaki wysyłamy do świata i co chcemy temu światu przekazać, więc to nie jest przypadek. Na tej fotografii ważne jest to, w jaki sposób obejmuję krzesło: z pewnym wycofaniem, nieśmiałością, ale jednocześnie jest w tym silny gest przytulenia. Krótko po tym, jak wrzuciłam to zdjęcie, pojechałam do szkoły na zajęcia z fotografo-terapii. Prowadząca powiedziała: „Kasia, widziałam twoje zdjęcie na FB i chciałabym je z tobą omówić. Co na nim widzisz teraz?”. I wtedy miałam objawienie, że właśnie poprzez gest przytulenia krzesła i wszystkie emocje zawarte w ciele, zupełnie nieświadomie się przejawiające, odzwierciedliłam moją mamę. Byłam nią.
To coś zmienia?
Tak, sposób patrzenia na relację ze swoim rodzicem. Bo jeśli dostrzegamy wspólne gesty, ta osoba staje się nam bliższa i lepiej ją rozumiemy. Tak było ze mną. Bardzo się zbliżyłam do mojej mamy właśnie dzięki zdjęciom.
Jest takie ćwiczenie, nazywa się ucieleśnienie.
Bierzemy zdjęcie kogoś bliskiego, z którym nie do końca mamy jasną relację. Staramy się odzwierciedlić gest z tego zdjęcia. Usiąść w ten sam sposób, uśmiechnąć się, popatrzeć. Jest bardzo prawdopodobne, że poczujemy te same emocje, jakie miała osoba ze zdjęcia.
Możemy doświadczyć stanów, o jakie byśmy tej osoby nie podejrzewali. Bo na przykład w naszym odczuciu ktoś jest głośny czy arogancki, a wystarczy, że usiądziemy przez chwilę tak, jak ten ktoś z obrazka, i od razu poczujemy, ile w tym kimś było niepewności, smutku czy uczuć, których ten ktoś do siebie nie dopuszczał.
Jakie były początki twojej foto-drogi?
Odkąd pamiętam dużo podróżowałam. Zawsze z aparatem. Lubiłam wchodzić w mniej uczęszczane uliczki i uchwycić w kadrze człowieka. Często słyszałam: „Jej, jakie ty momenty łapiesz, masz super oko”. Broniłam się: „Oko to ma moja siostra, ona skończyła ASP, jest prawdziwą fotografką, a ja sobie tylko pstrykam”. Długo uważałam, że aby zająć się na poważnie fotografią, będę musiała zdradzić siostrę.
Zdradzić? Jak to?
Przecież to ona w tej rodzinie jest artystką, więc nie może być drugiej. Było mi strasznie głupio, żeby z nią o tym rozmawiać. Przeszłam długi proces wewnętrzny. W rezultacie zbliżyłyśmy się do siebie i teraz mamy nawet wspólne projekty fotograficzne. Ale w ogóle byłam bardzo krytyczna wobec siebie. Bo chciałam robić zdjęcia jak ktoś inny. I mi nie wychodziło. Wszyscy robili dobre fotografie, tylko nie ja. Wysyłałam w różne miejsca swoje prace, i jak mi je publikowali, to znaczyło, że byłam dobrą fotografką, a jak nie, to znowu byłam beznadziejna i myślałam, żeby zająć się uprawą marchewki.
Jak przeszłaś od sesji klasycznych to terapeutycznych?
To był osobisty proces. Moje doświadczenia życiowe z dzieciństwa i młodości spowodowały, że miałam w sobie dużo niepewności i niską samoocenę. Wydawało mi się, że jeśli dzięki zdjęciom będę spełniała oczekiwania klienta, to wystarczy. W końcu poczułam zmęczenie mailami od moich klientek: „Kasia, wyszczuplij mi ramię, zlikwiduj zmarszczkę na policzku, i żyłę, którą mam na lewej nodze też byś mogła ukryć”. Robiłam to wszystko, ale coś wewnętrznie mnie ciągle gniotło. Czułam opór. Według mnie osoba, którą fotografowałam, była kompletna ze swoimi emocjami, ramieniem, zmarszczką i żyłą. Zastanawiałam się: „O co ci chodzi, przecież to zdjęcie jest ładne, klientka jest zadowolona, zamawia więcej, a ty się czepiasz”. Dużo czasu zabrało mi, zanim zrozumiałam, że nie chcę fotografować tylko pozornej ładności. Jest mnóstwo różnych rzeczy, które można zobaczyć w fotografii, a nie tylko, czy ktoś na nim ładnie wyszedł.
Wtedy stwierdziłam, że chcę zacząć od siebie. Wyruszyłam na poszukania czegoś więcej, poza pozę, światło, stylizację. I znalazłam fotografo-terapię.
Czym to jest dla ciebie?
To zaglądanie w głąb siebie przy pomocy fotografii. Można tego dokonać albo robiąc zdjęcia sobie, albo wszystkiemu dookoła. Zarówno sfotografowanie kwiatka, jak i własnego nosa może nam coś o nas samych opowiedzieć. Nie ma znaczenia, co fotografujesz. Wszystko może mieć podobną moc terapeutyczną.
Dlaczego zaczęłaś od robienia autoportretów?
Chciałam zobaczyć siebie. Przez długi czas miałam wrażenie, że zajmuję się wszystkimi wokół. Zawsze byłam za obiektywem, nigdy przed. Czułam wewnętrzny zgrzyt, bo stojąc za aparatem, nie wiedziałam, kim jestem. Wydawać by się mogło, że jak zostajemy sami z sobą, to nie zakładamy masek. A one wychodzą, kiedy zaczynamy robić autoportrety. Stanąć przed sobą samym jest trudniej niż przed lustrem.
Dlaczego?
Lustro zachęca nas jednak, żeby włożyć jakąś maskę. Jeżeli robimy sobie zdjęcie przy pomocy samowyzwalacza czy pilota, nie wiadomo, jaki moment aparat zarejestruje. I tu tracimy kontrolę nad efektem, jaki zobaczymy. Nie zawsze musimy się sobie podobać, ale aparat zarejestruje to coś w nas, co może pomóc dokonać wewnętrznego wglądu. Pamiętam, jak pojechałam do siostry, żeby zrobiła mi zdjęcia pod moje dyktando. Zdziwiłam się, bo zobaczyłam zaprzeczenie tego, co o sobie myślałam i co sobie wykreowałam. Zmusiło mnie to do pokonywania wewnętrznych oporów i zdjęcia masek. Dopiero wtedy mogłam zacząć to proponować moim klientom.
Jak odbierałaś pierwsze autoportrety?
Buntowałam się. No bo przecież ja tak nie wyglądam! W moim wyobrażeniu byłam inna. Włączało się też kobiece podejście, że tu mam zmarszczkę, a głowę to mogłam wyżej podnieść, i nie taka mina. Ale wtedy mówiłam sobie: „Zaraz, zaraz wszystko ma sens – to, jak spojrzałam i w jaki sposób trzymam rękę i to, jak włosy się ułożyły. Taka autoanaliza nie należy do najłatwiejszych, ale wychodzi się z niej wzmocnionym.
Co się dzieje podczas sesji z klientem?
Najpierw robię kawę. Siadamy w kuchni i po prostu rozmawiamy. Pytam o to, czy ma jakieś marzenie fotograficzne, i czy chciałaby/chciałby zobaczyć coś na zdjęciach.
Zobaczyć?
Na przykład, ktoś chce zobaczyć siebie jako człowieka sukcesu, albo na jednym zdjęciu zobaczyć w sobie i dobro, i zło, albo pewną siebie kobietę. Cóż, nie zawsze aparat ma taką moc, żeby to zarejestrować, więc rozmawiamy dalej i pytam: „A gdybyś zobaczył/zobaczyła zupełnie coś innego?”. W trakcie spotkania ludzie zaczynają być siebie ciekawi i chcą zobaczyć w sobie coś więcej niż wyobrażenie, z jakim żyją na co dzień. Nie naciskam, nie ustawiam, nie ingeruję w ruchy, strój ani rekwizyty. Przemieszczamy się po moim studio, rozmawiamy albo siedzimy nieruchomo, bo ktoś na przykład usiądzie na podłodze i tam chce zostać. Więc siadam naprzeciwko, rozmawiamy o ważnych rzeczach, a aparat jest nieinwazyjnym towarzyszem.
Pamiętam jedno spotkanie, podczas którego dziewczyna przez półtorej godziny ani razu nie spojrzała w obiektyw. Kiedy zapytałam o powód, odpowiedziała: „Bo nie chcę zobaczyć na zdjęciach swojej matki”.
Tego typu stwierdzenia nie zdarzają się na klasycznych sesjach.
Bo zwykła sesja jest zakładaniem maski pozorów i kolorów. Dużo jest na nich makijażu, świateł, strojów. Idziemy zrobić zdjęcia, żeby trochę pościemniać, poczarować, żeby zobaczyć siebie ładniejszym. Tylko czy o to tak naprawdę chodzi? Bo przecież kiedy zmyjemy makijaż, spojrzymy w lustro, jesteśmy zwykłymi ludźmi, z tym wszystkim, co na co dzień chcemy ukryć przed innymi.
Jak się szuka tego prawdziwego siebie przy pomocy zdjęć?
To nie jest łatwe. Jednym ze sposobów jest szukanie w rozmowach z bliskimi i w rodzinnych albumach. Tam często znajduje się klucz do tego, kim jesteśmy i z jakich elementów swoich przodków zostaliśmy zbudowani. Odkrywcze i budujące było dla mnie, kiedy zobaczyłam, ilu w moim pokoleniu było wartościowych ludzi i z ilu osób czerpię. Wydawało mi się, że jestem trochę outsiderką, która wyrosła na domorosłą artystkę, w dodatku nie bardzo wie, czego chce. Tymczasem, kiedy spojrzałam w albumy i poukładałam zdjęcia przodków, okazało się, że w mojej rodzinie zawsze była silna potrzeba artystycznego rozwoju.
Jaka jesteś bez swojej maski?
Bardzo podobna do rodziców, chociaż długo to wypierałam.
A co robicie w szkole na zajęciach?
Wszystko zależy od tematu, który aktualnie poruszamy. Bo przy pomocy fotografii można przyglądać się wielu rzeczom. Na przykład, dlaczego w życiu nie dokonujemy zmian i się ich tak bardzo boimy. Wybiera się wtedy zdjęcia ważnych dla nas osób i układa według odpowiedniego klucza. Sprawdzamy na przykład, czyim głosem mówi nasz wewnętrzny krytyk albo co się dzieje w obszarze naszych relacji, że nie chcemy tej zmiany na poziomie nieświadomym, bo przecież świadomie to byśmy chcieli być w innym miejscu, a z różnych powodów nie jesteśmy. Więc w zdjęciach można zobaczyć swoje blokady albo jaką rolę pełnimy w całym systemie rodzinnym, albo możemy sfotografować swoje motto życiowe.
Motto życiowe?
Wierzę w to, że jesteśmy w stanie jednym obrazem pokazać całą prawdę o momencie, w jakim jesteśmy w życiu.
Miałam duży problem z tym zadaniem. Moim mottem na tamten czas było: „Gdzie ja jestem?”. I szukałam sobie tego w Warszawie, fotografując a to swoje stopy, a to cienie, ale ciągle to nie było to. Nagle stanęłam przed domofonem i sfotografowałam jego metalowe guziki. To był mój obraz. Przyglądałam się tym wszystkim przyciskom i zrozumiałam, że nie mam klucza, nie mam kodu do samej siebie.
Czyli uczyłaś się głównie o sobie?
I w dodatku nie zawsze było przyjemnie. Pamiętam, że na jeden ze zjazdów pojechałam z poczuciem, że już dużo wiem, i już mam klucz do siebie, no może jeszcze czasami się mylę, ale jest naprawdę dobrze. Aż tu dostałam inne obrazki, inne konfiguracje i wyjechałam mocno rąbnięta w głowę i z myślą: „No, Kaśka, znów spadasz na inny poziom, znowu szukasz”.
Czego?
Tym razem zobaczyłam, jak bardzo wypierałam męską energię w moim życiu.
W jaki sposób to zobaczyłaś?
Mieliśmy przywieźć zdjęcia mężczyzn z rodu. Miałam fotografie męża, mojego nieżyjącego ojca, dziadka i pradziadka. Co ciekawe, w dniu zajęć dowiedziałam się, że mój pradziadek nosił takie samo imię, jak mój syn, więc zaczęło się ciekawie. Ułożyłam fotografie w linii wiodącej prosto do mnie. I nagle dostrzegam ich wszystkich. Ja, która całe życie zajmuję się kobietami, jakbym po raz pierwszy zobaczyła, że w mojej rodzinie są też mężczyźni.
To wszystko na tyle mnie poruszyło, że na poziomie ciała przez dwa dni prawie nie mogłam się ruszać, ciężko mi było oddychać, jakby ktoś przywalił mnie kamieniami. Wtedy przyszła do mnie taka myśl, że potrzebuję ich wszystkich uhonorować, przeprosić za to wyparcie.
I co zrobiłaś?
Ogłosiłam na FB, że chciałabym zaprosić sześciu mężczyzn na sesje. Pisząc post, zakładałam, że nikt się nie zgłosi. Myliłam się. Dziś się z siebie śmieję i jest mi bardzo głupio, bo upierałam się, żeby fotografować tylko kobiety.
Pamiętam jak trzy lata temu zgłosił się do mnie mężczyzna i chciał, żebym zrobiła mu akty. Od razu pomyślałam, że to dziwne bardzo. Podzwoniłam do wszystkich przyjaciółek, żeby mi doradziły, co robić. Wyrok zapadł jednogłośnie: zboczeniec. Mój opór był na tyle silny, że ten mężczyzna do mnie nie przyszedł. Wróciłam do tematu po dwóch latach, zaprosiłam tego człowieka i zrobiliśmy naprawdę piękne zdjęcia, miały wręcz metafizyczną formę.
Zdarza ci się, że jesteś niezadowolona ze zdjęć?
Miewam sytuacje, kiedy czuję, że czegoś mi brakuje, coś jest nie tak i nie mogę oddać zdjęć.
Pamiętam mężczyznę, który zgłosił się na sesję, a kiedy zapytałam, co chce zobaczyć na fotografiach, odpowiedział: „Chcę zobaczyć siebie jako człowieka sukcesu i skurwiela.” „Mocne”, pomyślałam. „A gdybyś zobaczył zupełnie kogoś innego?”. „ No, mam w sobie taką zgodę”, odpowiedział. Dopiero wtedy się umówiliśmy na foto-spotkanie. Przyszedł w trudnym momencie swojego życia. Przez półtorej godziny stał w czarnym golfie, na czarnym tle, oświetlony jedną prostą lampą i mówił. Nagle dostał słowotoku. Zobaczyłam, ile w nim jest emocji z pogranicza smutku, desperacji. Przez pięć tygodni nie mogłam tych zdjęć oddać. W końcu wysłałam mu tylko kilka. Wybrał jedno na swoje zdjęcie profilowe. W końcu zaprosiłam go na dogrywkę, bo czułam, że tej sesji nie skończyliśmy. Przyszedł, zaznaczył jednak, że nie ma ochoty na zdjęcia, bo wtedy dostał to, czego chciał. Niby od niechcenia, ale zaczęliśmy. Tym razem oddałam mu fotografie bardzo szybko. Natychmiast wybrał jedną i zamieścił na profilu. Ma na nim rozchyloną bluzę, a spod niej, zupełnie przypadkiem, wyłonił się napis „Tata” z symbolem rozładowanej baterii. I to był klucz do tego, przez co przechodził w swoim życiu przez ostatnie tygodnie. I kiedy zobaczył właśnie to zdjęcie, zrozumiał, dlaczego poprosiłam o drugie spotkanie.
Co jeszcze zdjęcie może pokazać o człowieku?

Wierzę w to, że jesteśmy w stanie jednym obrazem pokazać całą prawdę o momencie, w jakim jesteśmy w życiu / fot. Katarzyna Gapska
Pamiętam, że przyszła do mnie dziewczyna o wręcz aktorskiej urodzie. Przyniosła aparat fotograficzny starego typu, bez kliszy. Przyciskała ten aparat obiektywem do brzucha. Dla mnie to był niezwykły sposób trzymania aparatu. Zapytałam, dlaczego tak właśnie robi. Odpowiedziała, że fotografia jest jej wielką pasją, ale nie jest w stanie fotografować. Opowiedziałam jej, co widzę, bo ona nie miała świadomości, jak trzyma aparat. Dla niej to było bardzo otwierające.
Albo inna kobieta przez półtorej godziny zmieniała co chwilę ubrania i cały czas zerkała w lusterko. Poprawiała sobie włosy, sukienkę, ciągle coś w sobie układała. To była w ogóle niezwykła sesja, bo miałam tylko maleńką kartę pamięci i wiedziałam, że będę musiała selekcjonować zdjęcia. W pewnym momencie powiedziałam: „Mamy ostatnią klatkę, możesz ją wykorzystać tak, jak chcesz.”. „To ja teraz będę prawdziwa”, odpowiedziała. Założyła skórzaną kurtkę, ubrała się trochę tak, jakby szła do biura. Miała wielką, przepastną torebkę. Usiadła tyłem do lustra i zaczęła w tej torebce czegoś szukać. Zarejestrowałam obraz. Po sesji zapytała: „Kasia, jak to wyglądało z twojej perspektywy?”. Powiedziałam, że widziałam kobietę, która odwróciła się od lustra i czegoś szukała, ale niczego nie znalazła, bo nie wyciągnęła z torebki ani jednej rzeczy. To było dla niej bardzo ważne.
Robisz jeszcze klasyczne sesje?
Tak, a kiedy się zdarzają, przemycam inne spojrzenie na fotografię. Mam na przykład tak zwane „sesje dla męża”. Pytam: „Jakiego rodzaju zdjęcia robimy?”. „Takie dla męża”, pada odpowiedź. Mój wewnętrzny zgrzyt nie pozwala mi siedzieć cicho i mówię: „Ale to pani dostała voucher, na pewno ma być dla męża, a nie dla pani?”. I najczęściej coś w tym wszystkim nie gra. Bo robimy zdjęcia, klientka sobie wybiera ubrania, jest łóżko, buduar i idziemy w kierunku zmysłowości. Czuję, że ta pani nie jest wcale szczęśliwa z pomysłem, a mnie zdjęcia nie idą. Więc proponuję, żeby podeszła do szafy i wybrała coś nie dla męża, ale dla siebie. Ot tak na zakończenie. I wtedy dzieje się magia. Schodzi napięcie. Wszystko wskakuje na swoje miejsce. Dlatego tak ważne jest, żeby na zdjęcia przychodzić dla siebie.
A jak fotografo-terapia ma się na przykład do sesji rodzinnych?
Ostatnio fotografowałam uroczystość, na której było bardzo dużo osób między sześćdziesiątym a siedemdziesiątym rokiem życia. Zaprosiłam chętnych przed aparat. I zaczęło się pozowanie: ciocia z wujkiem, bratankiem, babcia w wnukiem, babcia z dziadkiem i tak dalej. Starałam się ich wytrącić z tego sztywnego stania na bezdechu w oczekiwaniu na zdjęcie. „A może by państwo spojrzeli sobie w oczy?”. I wtedy usłyszałam: „Do czego nas pani tutaj zmusza, my czterdzieści lat sobie w oczy nie patrzyliśmy”. Ale łagodnie ich zachęcałam. Szybko moje wskazówki zaczęły im pomagać, przestali pozować, a zdjęcia zaczęły sprawiać im przyjemność. Nie chcieli z planu zdjęciowego wychodzić, bo oprócz patrzenia w oczy, pan nagle panią przytulił, w szyję cmoknął, pogłaskał. Często potrzebny jest jedynie wyzwalacz, zachęta, a by ktoś nam powiedział: „Możesz”.
No tak, klasyka. Wszyscy się ustawiają w pozie, a potem wywracają oczami, że głupio wyszli.
Dlatego tak bardzo lubię wytrącać ludzi ze sztywnych póz poprzez łagodne zbliżanie ich do siebie. Bo nagle się okazuje, że córka dawno nie kładła głowy na ramieniu swojej mamy, teraz może to zrobić, a zdjęcie zarejestruje emocje, które się w tym momencie uruchomiły.
Czasem, żeby złagodzić tę sztywność, proszę ludzi, żeby przychodzili na sesje ze swoimi zwierzętami. Raz ogłosiłam akcję „Foto dla kota”. O ile psa to jeszcze można namówić do pozowania, o tyle kot ma wszystko pod ogonem, idzie swoją drogą i najczęściej jest wkurzony. W związku z tym zdjęcia też wyszły ciekawe: albo ktoś siedział pod łóżkiem, albo kota udało się złapać tylko w lustrzanym odbiciu, albo kot był przytulany i widać to jego wielkie nieszczęście na pysku. Przebywanie ze zwierzakami wyzwala w ludziach piękne i prawdziwe emocje.
Agnieszka Kawula
O autorce
Agnieszka Kawula – kobieta wielowymiarowa i wielozadaniowa, zdecydowanie zakochana w życiu. Od 11 lat zajmuje się dobrym dotykiem i hawajskim masażem Lomi Lomi Nui. Pisze o ciele, dobrym życiu i dbaniu o siebie na www.agnieszkakawula.pl. Po godzinach opowiada historie dźwiękiem na www.radiokawula.pl