Nazywam się Bellucci. Monica Bellucci
Ujawniono nazwisko aktorki, która zagra dziewczynę Jamesa Bonda w dwudziestej czwartej już odsłonie tasiemca sensacyjnego. Chodzi oczywiście o Monikę Bellucci.

Na zdjęciu Łukasz Orbitowski / fot.
Ujawniono nazwisko aktorki, która zagra dziewczynę Jamesa Bonda w „Spectre” – dwudziestej czwartej już odsłonie tasiemca sensacyjnego. Chodzi oczywiście o Monikę Bellucci. Jej angaż wywołał sensację o charakterze przelotnym, a to wszystko ze względu na wiek aktorki. Pani Monica ma bowiem lat pięćdziesiąt, czyli o cztery więcej niż Daniel Craig, wcielający się w agenta 007. Jest więc nie tylko najstarszą dziewczyną Bonda (wcześniej ten tytuł należał do dobiegającej czterdziestki Honor Blackman, która wystąpiła w „Goldfinger”), ale i pierwszą starszą od niego. Stary, dobry James gustował dotąd w młódkach. Ponoć sama Bellucci była zaskoczona taką propozycją. Rozmawiając po raz pierwszy z producentem, myślała, że przypadnie jej rola M, czyli scheda po Judi Dench, malowniczo podziurawionej kulami w finale „Skyfall”.
Mnie Monica Bellucci jako dziewczyna Jamesa Bonda nie dziwi ani trochę. Więcej nawet, taki wybór wydaje mi się logiczny i konsekwentny, właściwie osadzony w niewłaściwym kontekście, w który skręciła seria – o tym jednak poniżej. Co z tego, że dziewucha przekroczyła półwiecze? Wystarczy zapytać dowolnego faceta, czy przepędziłby z sypialni taką starowinkę. W jakiś sposób cieszę się, że symbolem seksu naszych czasów, współczesną Marilyn Monroe została dojrzała, piękna kobieta, a nie siksa z butelką i granatem, oderwana od skalpela chirurga plastycznego.
W „Spectre” nasz wbity w garnitur miglanc znajdzie się przypuszczalnie w nowej dla siebie sytuacji. Dotąd – przeważnie – uwodził i porzucał bez żadnych skrupułów, a kobiety były mu poddane. Istniały, a jakże, wyjątki, w rodzaju May Day granej przez Grace Jones w „Zabójczym widoku”. Obawiam się, że jego urok i stare zagrywki nie zrobią na pięćdziesięciolatce żadnego wrażenia. Swoje przeżyła i swoje wie. Poza tym kobiety są mądrzejsze od nas, borsuków i nosorożców. Stary koń taki jak Bond powinien się wreszcie o czymś przekonać.
Obecność Bellucci odbieram jako kolejny krok w przekształcaniu postaci Bonda i charakteru całej serii. Strasznie mi się to nie podoba. Wzgardziłem już „Casino Royale”, „Skyfall” był po prostu okropny, zaś na „Spectre” nie czekam wcale. Podziwiam konsekwencję twórców i rozumiem, dokąd zmierzają, po prostu sam kierunek pozostaje mi wstrętny. W ten sposób, niejako mimochodem, staję się nieprzyjacielem pięknej pani Moniki.
Weźmy takie „Casino Royale”. Film opowiada o tym, jak James Bond stał się Jamesem Bondem, czyli zyskał cechy będące sensem bondowatości. Gdy go poznajemy, jeszcze nie potrafi się ubrać i nie zna różnicy pomiędzy martini wstrząśniętym a zmieszanym. Z mojego punktu widzenia, zbudowanego na klasycznych filmach z Seanem Connerym i Rogerem Moore’em, Bond był Bondem od zawsze. Nie miał mamy i taty, nigdy nie chodził do szkoły, za to zawsze był koło czterdziestki, pił to, co pił, i ubierał się w to, w co się ubierał. Wiem, dziwnie to brzmi, ale takie są prawa kultury popularnej. Bond nigdy nie stawał się Bondem, lecz był nim od razu, prawem osobliwości. Po prostu pewnego dnia pojawił się w biurze Secret Service. Nigdy też nie miał pierwszej kobiety. To znaczy pierwsza była od razu tysięczną. Nawet Chuck Norris by tego nie przebił.
Bond nie ma żadnych uczuć i nie zdradza żadnych wątpliwości odnośnie do drogi swojego postępowania. Nieważne, czy chodzi o sztukę uwodzenia czy wykonanie kolejnego zadania. Nie ma prawa się zakochać i nie chodzi na siłownię. Interpretacja postaci w wykonaniu Daniela Craiga odeszła od tych założeń, obciążając Jamesa Bonda ludzkimi słabościami. W konsekwencji seria powoli dryfuje od uroczej, widowiskowej, hałaśliwej bzdury, w której mogła się zdarzyć hodowla nadludzi na stacji orbitalnej, mógł się pojawić pan Szczęka i człowiek ze złotym pistoletem, w kierunku normalnego kina sensacyjnego. Wasza rzecz, mili Amerykanie z Hollywoodu. Ja zostanę jednak w stęchłej piwnicy własnych sentymentów.
Żal mi starego Bonda przynajmniej z jednego powodu. Mam na myśli jego stosunek do kobiet. To bezlitosne bydlę miało zaskakujący zwyczaj dobrego traktowania tychże. Tak, wiem, jak to brzmi. Bond hurtowo bałamucił i porzucał, niemniej, przynajmniej w toku uwodzenia, traktował je po królewsku, w najlepszej tradycji brytyjskiego gentlemana. Łamanie serca i tarmoszenie w sypialni zaczynało się od wystawnej kolacji czy czegoś podobnego. Obecna przemiana Jamesa Bonda staje się zrozumiała w kontekście naszej parszywej współczesności.
Posłużę się swoim przykładem, choć bliżej mi do orangutana niż Jamesa Bonda. Niedawno przyprowadziłem na imprezę do przyjaciół świeżo poznaną dziewczynę. Nie znaliśmy się zbyt dobrze. W gruncie rzeczy wcale. Taki urok letnich, sobotnich znajomości. Poznała moich bliskich, napiliśmy się wódeczki, było bardzo miło. Później zdradziła mi ogrom swojego zaskoczenia związanego z faktem, iż cały wieczór przesiedziałem przy niej, zapełniałem kieliszek, a nawet raczyłem objąć. Inni faceci sadzali ją w kącie, zostawiali samą sobie i pędzili do swoich. Próbowałem wytłumaczyć, że w moim świecie to norma, nic niezwykłego – ludzi wypada dobrze traktować, zwłaszcza jeśli kogoś po raz pierwszy zapraszamy na imprezę, na której balują sami obcy. Nie przekonałem. Jeszcze większego zdziwienia doświadczyłem, gdy odsunąłem krzesło w restauracji, aby mogła usiąść. Popatrzyła na mnie, jakbym właśnie odgryzł głowę niemowlęciu, jednocześnie przemieniając wodę w wino.
Staromodny gentleman-sukinsyn, jakim był James Bond, dziś funkcjonowałby na prawach cudaka, cielęcia o dubeltowym łbie. Dlatego musiał się przemienić. I dlatego Monica Bellucci pozamiata nim podłogę.
Łukasz Orbitowski
Łukasz Orbitowski – pisarz o wielkiej pracowitości i jeszcze większej wyobraźni. Zaczął pisać, żeby zaimponować koleżankom w liceum. Dziś ma w dorobku 6 powieści, w tym Szczęśliwą ziemię, nominowaną do Paszportów Polityki i Literackiej Nagrody Nike.