Sunday, March 23, 2025
Home / Ludzie  / Gwiazdy  / Eisenstein – piekło seksualności

Eisenstein – piekło seksualności

Rozmowa z reżyserem Peterem Greenawayem o jego najnowszym filmie „Eisenstein w Meksyku”.

fot. materiał prasowy

Rozmowa z reżyserem Peterem Greenawayem o jego najnowszym filmie „Eisenstein w Meksyku”. 

Peter Greenaway

Każdy z moich filmów wyrasta ze sprzeciwu wobec cytatu z Biblii mówiącego, że „Na początku było słowo”. To bzdura. Peter Greenaway / fot. materiał prasowy

Opowiadasz w filmie o jednym z najsłynniejszych reżyserów w historii kina, pokazując go przez pryzmat jego życia erotycznego. Czy Eisenstein miał obsesję na punkcie seksu?
Peter Greenaway: Nie ująłbym tego w ten sposób. Chciałem nakręcić film o wielkim intelektualiście, moim ulubionym reżyserze i człowieku, który próbuje zdefiniować swoją tożsamość na wielu różnych polach. Młodość Eisensteina przypadała na czasy, gdy ludzie dopiero zaczynali odkrywać i doceniać prace Freuda. Mój bohater żywo interesował się psychoanalizą i dzięki temu potrafił doskonale rozpoznać swoje seksualne frustracje. Dawał im zresztą upust w kolejnych dziełach. Przypomnij sobie „Pancernik Potiomkin”, film, który odniósł nieprawdopodobny sukces na całym świecie. To kino dynamiczne, pełne przemocy, eksponujące na ekranie muskularne ciała młodych marynarzy. Reżyser zdaje sobie sprawę, że nie może posiąść ich w normalnym życiu, więc czyni to przynajmniej za pośrednictwem kamery.

Dlaczego Eisenstein nie mógł znaleźć spełnienia erotycznego i czuł potrzebę, aby przemycać tę informację w swoich filmach?
Peter Greenaway: Dawniej myślano o seksualności inaczej niż dziś. Może nam się to wydać śmieszne, ale Eisenstein stracił dziewictwo dopiero po trzydziestce. Co jednak powiedzieć o Isaacu Newtonie, który zachował je do końca życia? Zgadzam się z powiedzeniem, że seks wynaleziono w latach 60., bo dopiero wtedy uzyskaliśmy powszechny dostęp do antykoncepcji, a erotyka przestała być tematem tabu. Wcześniej wielu ludzi paraliżował strach przed własnymi pragnieniami. Jest prawie pewne, że pod koniec lat 20. Eisenstein przeżył homoseksualną fascynację Grigorijem Aleksandrowem, swoim współpracownikiem i późniejszym reżyserem słynnej komedii „Świat się śmieje”. Obaj nie mieli jednak odwagi, by skonsumować ten związek, i skończyli wyłącznie na pocałunkach.

W swoim filmie przekonujesz jednak, że Eisenstein wyzwolił się seksualnie podczas swojego pobytu w Meksyku. Co sprawiło, że dokonał tego właśnie tam?
Peter Greenaway: Każdy z nas, gdy wyjedzie za granicę, czuje się trochę swobodniej i chętniej ryzykuje. Eisenstein poczuł się ośmielony, tym bardziej że w Meksyku znalazł się kilka tysięcy kilometrów od Moskwy i wścibskich funkcjonariuszy stalinowskiej bezpieki, którzy w kraju dawali mu się we znaki. Gdy wyjeżdżał, z pewnością nie do końca wiedział, czego się spodziewać. Meksyk miał wówczas fatalny wizerunek, w amerykańskich filmach przedstawiano jego obywateli jako poczciwych idiotów, a zagraniczna prasa kreowała Meksyk na siedlisko bezprawia. Tymczasem Eisenstein dostrzegł wśród Meksykanów przede wszystkim ludzi wylewnych, bezpośrednich i przez to bardzo różnych od zastraszonych przez komunistów Rosjan. Ten kontrast musiał się mu wydać inspirujący. Widać to zresztą w filmach, które kręcił. Przed wyjazdem – w „Strajku” czy w „Pancerniku Potiomkinie” – opowiadał o wielkich ideach i ludzkich masach. Po powrocie z Meksyku zdecydowanie skupił się na jednostce.

Pod jakim względem Eisenstein przypomina bohaterów twoich poprzednich filmów?
Peter Greenaway: Właściwie każdy z nich wyrasta ze sprzeciwu wobec cytatu z Biblii mówiącego, że „Na początku było Słowo”. To bzdura, bo znacznie wcześniej mieliśmy do czynienia z obrazem. Dlatego już od czasu „Kontraktu rysownika” opowiadam historie ludzi, którzy wierzą w jego siłę i czasem płacą za to wysoką cenę. Rembrandt z „Nocnej straży” zakodował w malowidle wiadomość o politycznym spisku. Eisenstein natomiast w swoich filmach ukrył prawdę o sobie. Ktoś mógłby powiedzieć, że przez całe życie się powtarzam. Na takie zarzuty zawsze odpowiadam jednak następującą anegdotą. Reżyser Jean Renoir, jako młody człowiek, przyszedł do swojego ojca, znanego malarza Pierre’a Augusta. Powiedział mu, że bardzo chciałby kręcić filmy, ale obawia się, że nie będzie miał o czym opowiadać. Pierre August odparł: „Nie przejmuj się, synu. Każdy artysta ma tylko jeden, góra dwa dobre pomysły na całe życie. To i tak dużo, bo większość ludzi nie wpada na żaden”.

Czy to przypadek, że nakręciłeś właśnie taki film w czasie, gdy Rosja wprowadza prawa represjonujące homoseksualistów?
Peter Greenaway: Absolutnie każdy film historyczny, nawet hollywoodzkie widowisko pokroju „Gladiatora”, w jakiś sposób opowiada o czasach, w których powstaje. Dziś stoimy na progu nowej zimnej wojny, a Rosja właściwie codziennie pojawia się w telewizyjnych wiadomościach. Jak widać, choć świat wyrwał do przodu, w tym kraju od czasów Eisensteina nie zmieniło się nic. Trochę to przerażające, prawda?
Domyślam się zatem, że w najbliższym czasie nie planujesz podróży do Rosji?
Chyba nie będę tam mile widziany. A szkoda, bo pod koniec lat 80. mój film „Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek” odniósł tam niesamowity sukces i miał swój fanklub nawet na Syberii. Działo się tak pewnie dlatego, że ta satyra na rządy Margaret Thatcher sprawdziła się także jako krytyka dzikiego kapitalizmu, który zapanował w Rosji po upadku ZSRR. „Kucharz…” był tak popularny, że pracę doktorską napisał o nim nawet jeden ze współpracowników Putina. To był zresztą bardzo ciekawy człowiek, który pewnego razu powiedział mi, że zdeponował w jednym z banków 12 milionów dolarów i chętnie ofiaruje mi tę sumę, gdybym tylko zechciał kiedyś nakręcić film w Rosji. Idę o zakład, że po „Eisensteinie…” każą mu zlikwidować ten rachunek.

Eisenstein w Meksyku

„Eisenstein w Meksyku” / fot. materiał prasowy

Czy istnieją jeszcze inni twórcy, którzy są dla ciebie tak samo ważni jak Eisenstein?
Peter Greenaway: Oczywiście wciąż jeszcze mam kilka ulubionych filmów, ale im jestem starszy, tym trudniej przychodzi mi bezgraniczne podziwianie jakiegoś reżysera. Kiedyś byłem wielkim fanem François Truffauta, a dziś jego kino wydaje mi się esencją francuskiej egzaltacji i pretensjonalności. Dawniej uwielbiałem Davida Cronenberga, ale odkąd skupił się na nudnawych ekranizacjach głośnych powieści w stylu „Crash” czy „Cosmopolis”, straciłem zainteresowanie jego kinem. Z Cronenbergiem miałem zresztą kiedyś zabawną przygodę, która nauczyła mnie nie zawierać przyjaźni z kolegami po fachu. Pod koniec lat 80. David zaprosił mnie na spotkanie i powiedział, że jest wielkim fanem mojego filmu „Zet i dwa zera”. Zaczął wypytywać o szczegóły realizacji i pracy nad scenariuszem, a ja naiwnie mu wszystko opowiedziałem. Dwa lata później nakręcił film pod tytułem „Nierozłączni”, który jest właściwie kopią „Zet…”, tyle że zrealizowaną za trzy razy większe pieniądze!

Dlaczego wciąż powtarzasz pogłoski o śmierci kina?
Film, w przeciwieństwie do innych sztuk, przez 120 lat nie wykazał żadnego postępu. W tym samym okresie literatura odeszła od realizmu do eksperymentu, w malarstwie Andy Warhol zastąpił Van Gogha. A filmy? Niezależnie od rozwoju technologii kręci się je i montuje właściwie tak samo, jak wiele lat temu. Nawet szumnie zapowiadane 3D nie przyniosło pod tym względem żadnej rewolucji. Poza tym kino pozostało zależne od klasycznej dziewiętnastowiecznej powieści, od reżyserów wciąż się wymaga psychologicznego realizmu i klarownego opowiadania historii. To nonsens, nie jestem pieprzoną Jane Austen!

Skoro kino tak bardzo ci się nie podoba, dlaczego wciąż kręcisz filmy?
Peter Greenaway: Bo nie uważam się za reżysera z prawdziwego zdarzenia. Zaczynałem jako malarz i w głębi duszy wciąż nim pozostałem. Tyle tylko, że moje obrazy są ruchome i mają ścieżkę dźwiękową.

Rozmawiał Piotr Czerkawski 

Wywiad pochodzi z nr 1/2016. Zobacz, gdzie możesz dostać magazyn drukowany [DYSTRYBUCJA MK]

greenaway

Oceń artykuł
BRAK KOMENTARZY

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ