Moja chirurgia plastyczna
Chyba najpopularniejszy chirurg plastyczny w Polsce. O książce, medycynie i o tym, jak pracuje się z żoną opowiada dr Marek Szczyt.
Rozmowa z dr Markiem Szczytem, właścicielem Kliniki Chirurgii Plastycznej Dr Szczyta, współautorem książki „Chirurg czy artysta”.
Agnieszka Kozak: Kiedy człowiek czuje, że nadszedł czas na książkę i na opowiedzenie o sobie czegoś więcej?
Dr Marek Szczyt: Prawdę mówiąc, nie wiem! U mnie to potoczyło się tak: serial „Sekrety chirurgii” spowodował dużą popularność kliniki i w efekcie moją, dostałem więc od wydawnictwa propozycję wydania książki – trochę jako kontynuacji serialu. Na początku się przed tym broniłem, bo nie uważałem, że jestem tak ciekawym człowiekiem, aby ktoś chciał o mnie czytać. Byłem zaskoczony, długo się zastanawiałem. A potem pomyślałem: „A może więcej takiej okazji nie będzie? To w końcu fajnie mieć o sobie książkę”… Był jednak ważniejszy powód: znajoma powiedziała mi, że jestem przykładem na to, że nie mając żadnego poparcia, żadnych „pleców” – bo przecież pochodzę z robotniczej rodziny bez tradycji lekarskich – można zostać lekarzem: dzięki uporowi, marzeniom, sile wewnętrznej, wyrzeczeniom. Jeśli doszedłem do tego, że ktoś chce o mnie napisać książkę – to jest to już powód do dumy. Jestem przykładem człowieka, który realizuje z uporem swoje marzenia i mu wychodzi.
Agnieszka Kozak: A z książki wynika, że w szkole wcale nie był Pan orłem i że do pewnego momentu Pana wyniki w nauce niekoniecznie zapowiadały karierę…
Dr Marek Szczyt: Może w szkole podstawowej byłem uznawany za ucznia dobrego, jednak w szkole średniej byłem już… średni. Mniej mi się chciało uczyć, choć zaliczałem wszystko, co musiałem. Ale kiedy w trzeciej klasie zacząłem myśleć poważniej o medycynie, zacząłem się na serio uczyć biologii, chemii, fizyki – wszystkich przedmiotów, które mi były potrzebne do zdania na studia.
Agnieszka Kozak: Dlaczego medycyna?
Dr Marek Szczyt: Na pewnym etapie, w liceum, trzeba podjąć decyzję co dalej. Widziałem siebie w roli architekta, jednak matematyka to był mój wróg numer jeden… Może jakbym się zaparł, to by mi się udało, ale uwiodło mnie coś innego: pomaganie ludziom, prestiż zawodu lekarza. A było to marzenie dość kosmiczne, biorąc pod uwagę to, o czym wspomniałem: brak wzorców w rodzinie… Jednak stwierdziłem, że charakter do tego zawodu mam odpowiedni – co się potem potwierdziło: na studia dostałem się dopiero za drugim razem i oprócz tego, że przez ten oblany rok uczyłem się, to jeszcze zatrudniłem się w pogotowiu, żeby się zbliżyć do wymarzonego przyszłego zawodu i dotknąć prawdziwego fachu. Sanitariusz ma styczność i z ludźmi po wypadkach, i z prostą gorączką, i z chorymi dziećmi… Ale też choćby z ludźmi po alkoholu, którzy potrafili mi zapaskudzić całą karetkę. Wielu wyzwaniom musiałem wtedy stawić czoła. Bardzo mi to odpowiadało. Uznałem, że medycyna to jest to, czym chciałbym się zajmować. Choć muszę przyznać, na tym etapie nie za bardzo jeszcze wiedziałem, na czym polega praca lekarza i jaka to jest wielka odpowiedzialność. Wtedy pociągało mnie bardziej bycie studentem medycyny, a w mglistej przyszłości lekarzem… Z podziwem patrzyłem na lekarzy, z którymi jeździłem karetką. Bo podział był jasny: pan doktor leczy, a ja mu pomagam, podaję strzykawki, różne lekarstwa. Ja noszę na noszach, a on idzie obok i ocenia stan zdrowia. Na szczęście coraz bardziej do mnie trafiało, że i ja tak w przyszłości mogę!
Agnieszka Kozak: I dostał się Pan na studia.
Dr Marek Szczyt: Wedy już nie miałem żadnych wątpliwości, że to jest właśnie to, co powinienem robić. Studia szły mi raczej dobrze: choć byłem średnim studentem, to jednak nie miałem żadnych problemów z przyswojeniem sobie biochemii, fizjologii czy takich medycznych przedmiotów jak interna czy chirurgia. Ponieważ dostałem już nauczkę za to, że nie przygotowałem się dobrze do pierwszego egzaminu na studia, uczyłem się już potem pilnie, a uczenie się sprawiało mi nawet radość! Oczywiście, jak każdy student byłem chory na każdą chorobę, o której się uczyłem… Diagnozę stawiałem błyskawicznie: czytałem np. o ospie i od razu mnie swędziało!
Agnieszka Kozak: Wiedział Pan już wtedy, jaki kierunek obierze?
Dr Marek Szczyt: Chciałem powalczyć o chirurgię, bo wiedziałem, że nie chciałbym być internistą: olbrzymia ilość wiedzy pamięciowej, nic manualnie, a ja mam charakter majsterkowicza i uwielbiam pracować fizycznie. Zastanawiałem się jeszcze nad ginekologią. Zacząłem nawet chodzić na kółko ginekologiczne. W międzyczasie, na czwartym roku moich studiów, jeden z asystentów na naszej uczelni wrócił ze Szpitala Chirurgii Plastycznej w Polanicy-Zdroju, o którym wtedy nic nie wiedziałem. Kiedy podekscytowany zaczął opowiadać, jakie tam cudowne rzeczy się dzieją i co potrafi chirurgia plastyczna, słuchałem z otwartymi ustami. Miałem wrażenie, że nie mówi do nikogo innego, tylko do mnie. Od tego momentu zacząłem się tym interesować. W języku polskim nie było wówczas literatury na temat chirurgii plastycznej, więc nie było to łatwe. Zacząłem więc po prostu o chirurgii plastycznej marzyć, choć było to marzenie postrzelone. Im bardziej się do niej zbliżałem, tym bardziej mnie pociągała. Traf chciał, że asystent, który miał z nami owo kółko ginekologiczne, zapytał nas, co zamierzamy robić dalej – a tam oczywiście głównie ginekolodzy. Tylko ja się wyrwałem, że marzy mi się chirurgia plastyczna. Facet zaskoczył i mówi: „Tak? A ja mam kolegę, który jest asystentem profesora Krauza w Warszawie. Jak chcesz, to cię tam polecę”. Zaanonsował mnie i otworzył mi drzwi do chirurgii plastycznej! A wydawało mi się to kompletnie nierealne… Dzięki marzeniom, uporowi i pracowitości piąłem się w górę, ale też trafiałem właśnie na takich cudownych ludzi, którzy pomagali mi ze szczerego serca. Kiedy robiłem specjalizację z chirurgii ogólnej, to z kolei „z ulicy” – bo nikogo w Warszawie nie znałem, poszedłem do Instytutu Hematologii. Zresztą to też przypadek cudowny: pojechałem do szpitala na Stępińskiej, a że profesor Polański był akurat w trakcie operacji, więc żeby porozmawiać z nim o pracy, musiałem poczekać. Podszedłem więc dwie ulice dalej, do Instytutu Hematologii, gdzie – jak powiedziała mi koleżanka – był fajny oddział chirurgii. Wchodzę tam, nie wierząc, że to ma jakikolwiek sens, a tu okazuje się, że profesor Ziemski jest akurat wolny i… już wieczorem dostałem informację, że będę tam zatrudniony! Podobnie było w Polanicy. Miałem niesamowite szczęście.
Agnieszka Kozak: Do emisji Waszego programu chirurgia plastyczna kojarzyła się głównie z gwiazdami, liftingami, powiększaniem piersi… Tymczasem to dziedzina medycyny, która potrafi też pomóc w tragicznych sytuacjach.
Dr Marek Szczyt: Tak. Błąd polega na tym, że chirurgia plastyczna bywa kojarzona wyłącznie z chirurgią estetyczną. Kiedy zacząłem się zajmować chirurgią plastyczną, przekonałem się, że dużo więcej zabiegów wykonywanych jest z zakresu chirurgii rekonstrukcyjnej i że są one o wiele bardziej potrzebne niż zabiegi medycyny estetycznej. Proszę pamiętać, że to były czasy komuny, więc chirurgia plastyczna była uprawiana wręcz potajemnie. Poddawały się jej tylko gwiazdy i to najlepiej w Paryżu – takie panowało przynajmniej przekonanie, które notabene pozostało w powszechnej świadomości do tej pory. Zdarzały się pojedyncze przypadki, kiedy do społeczeństwa przebijała się informacja o tej „prawdziwej” chirurgii plastycznej i o tym, co robiono w klinikach w Polanicy, Łodzi, Gdańsku czy innych miastach. O naszej pracy wiedzieli ci, których to dotyczyło: którym urodziło się dziecko z rozszczepem podniebienia, którzy się poparzyli, mieli wypadek czy nowotwór, który zniszczył im nos. W naszym kraju nikt się nie chwali wadami – zwłaszcza takimi. Pacjenci dotknięci tego rodzaju schorzeniami po prostu siedzieli w domach i nie pokazywali się na ulicy lub ukrywali je pod ubraniem. Przed naszym serialem był jeszcze kręcony w Polanicy serial „Klinika cudów”, ale nie miał takiego odzewu jak nasz, mimo że był świetny! Mnie od początku zależało, żeby pokazać nie tylko zabiegi upiększające, ale też rekonstrukcyjne. Mam więc nadzieję, że ludzie zdali sobie wreszcie sprawę, czym naprawdę jest chirurgia plastyczna. Choć to zawsze będzie dziedzina sensacyjna: ludzi będzie interesowało, czy ktoś się zoperował, czy „jest po lifcie”. W brukowcu nie napiszą o udanej rekonstrukcji ucha!
Agnieszka Kozak: Czy medycyna rekonstrukcyjna daje trening, pozwalający zająć się medycyną estetyczną?
Dr Marek Szczyt: W moim wypadku rzeczywiście tak było i uważam, że tak powinna wyglądać ścieżka zawodowego rozwoju. Leczymy ludzi, rekonstruujemy, robimy „plastykę” różnych części ciała, a dopiero nabrawszy doświadczenia, możemy się zabierać za chirurgię estetyczną, która jest wprawdzie prostsza, ale osoby, które się jej poddają, mają często większe wymagania. Uważam, że człowiek, który nauczył się operować na mocno zniszczonych tkankach, bardziej szanuje te niezniszczone. Najpierw trzeba zrekonstruować nos, żeby wiedzieć, jak go poprawiać.
Agnieszka Kozak: Są przypadki, które szczególnie zachowały się w Pana pamięci?
Dr Marek Szczyt: Mnóstwo, głównie ze szpitala w Polanicy. Właściwie pamiętam każdy z tamtych przypadków, każdy był tak wzruszający i szczególny. Pacjenci poparzeni chemicznie, po nowotworach czy ci z potężnymi wadami wrodzonymi, których na ulicy nie zobaczymy, bo to są właśnie ci pacjenci, którzy siedzą w domach. I dla mnie najpiękniejsze chwile to te, kiedy pacjent np. przyznawał się, że po raz pierwszy w życiu odważył się pójść do kina!
Agnieszka Kozak: Tymczasem my częściej zastanawiamy się nad popularnością medycyny estetycznej, która nagle stała się łatwo dostępna.
Dr Marek Szczyt: Kiedy zaczynałem pracę w tym zawodzie, nie było zbyt wielu chirurgów plastyków zajmujących się chirurgią estetyczną. Zajmowaliśmy się wstrzykiwaniem botoksu czy kolagenu. Wraz z otwarciem na Zachód ludzie zaczęli odczuwać większą potrzebę dbania o swój wygląd również przy udziale medycyny estetycznej – stąd też pojawili się specjaliści z tego zakresu i jest ich teraz o wiele więcej niż chirurgów plastyków. Dziś widzę, że gabinet medycyny estetycznej zaczyna być traktowany podobnie jak gabinet stomatologiczny. Troszczymy się o siebie i tak. Są też w Polsce celebryci, którzy świetnie o siebie dbają, korzystając z usług zarówno dobrej kosmetyczki, jak i dobrego chirurga plastycznego. Pilnują się jednak, aby zaraz po operacji, jeszcze opuchnięci, nie pokazywać się publicznie, zwłaszcza mediom. Dzięki temu prawie nikt nie zauważa u nich zmian, a postrzegani są po prostu jako wyglądający dobrze.
To pytanie słyszy Pan na pewno często: Czy można mówić o zboczeniu zawodowym, które sprawia, że lekarz Pana specjalizacji patrzy na człowieka pod kątem rzeczy do poprawienia?
Dr Marek Szczyt: Nie! Ale rzeczywiście, to pytanie pada często… Tymczasem w życiu tak nie jest, specjalistą jestem tylko w swoim gabinecie. Zresztą i tu często mówię: „Proszę pani, pani jest śliczną osobą, mnie się pani podoba, ja nie chcę nic u pani zmieniać!”. Robię to zwłaszcza wtedy, gdy zmiana mogłaby odmienić charakter danej osoby, jej utrwalony wizerunek. Uśmiecham się wtedy i mówię: „Dla mnie pani jest zdrową osobą i nie mogę pani leczyć. Jestem przecież lekarzem!”.
Agnieszka Kozak: Wyjątkowość Pana kliniki ma też swoje źródło w miłości – pracuje Pan tu ze swoją żoną!
Dr Marek Szczyt: Jesteśmy już 31 lat po ślubie, znamy się jak łyse konie… Żona, choć z wykształcenia jest chemiczką, zawsze mi pomagała – i w pewnym momencie rzuciła inne zajęcia i postanowiła wesprzeć moją karierę. Jest niesamowita, potrafiła zbudować tę klinikę, a teraz nią administruje, wszystko spina. To, że to miejsce tak wygląda, jest jej zasługą. A historia naszej miłości jest opisana w książce…
rozmawiała Agnieszka Kozak
Książka „Chirurg czy artysta?” została wydana pod patronatem Magazynu Miasto Kobiet. Więcej o książce można znaleźć tutaj.