
rys. Andrzej Politowicz
Bo słońce lubię czuć na swym męskim (mam nadzieję) ciele… Szczególnie latem. I nie mam nic przeciwko śladom, jakie na mej żałosnej powłoce zostawia.
Nic to, że po japonkach paski na stopach utrwalą się na tygodnie, nic, że granicę szortów mam „odciętą” bielą równie straszliwą i trupią, że na ramionach powyżej granicy rękawów T-shirta biel takoż okrutna. Nawet wstydliwe kreski na otłuszczonym brzuchu polubiłem! Twarz też do słońca wystawiam, włosy do tyłu zagarniam, nochal mi czerwienieje, a w kącikach oczu gwiaździście zaznaczają się zmarszczki. Żadnych kremów, tylko pot i wiatr! Ot, męskie pamiątki lipcowych, sierpniowych skwarów…
Tymczasem moja kobieta się… opala! Zaczyna już w kwietniu. Nawilża ciało całą gamą mleczek, śmietanek, olejków. Żeby było gotowe na przyjęcie słońca. Gimnastykuje się i niedojada, by zniknęły fałdki i wypukłości, które kiedyś tak lubiłem. Trwoni pieniądze u kosmetyczek i szarlatanek od depilacji, niech słońce ma dostęp do wszystkich zakamarków! Przynajmniej tak przez cały kwiecień powtarza. Maj cały moja luba spędza w solarium. Wszak blada na plażę nie wyjdzie! Znów za pieniądze daje się zamykać w jadowitej, elektrycznej trumnie. Z tygodnia na tydzień nabiera barwy (luba, nie trumna) łososiowej. W odcieniu stałym, jak po wizycie w komorze lakiernika samochodowego. Nawet pod pachami! Pod koniec zabiegów wygląda jak łosoś smażony. Pachnie też jakoś tak podobnie. Nic, tylko solić i cytryną skrapiać. Tylko wokół oczu zostają jej białe obwódki od solarnianych okularów ślepca… Czerwiec to czas zakupów służących przewidywanemu plażowaniu. Kostium kąpielowy. Pajero czy inne bolero. Sandałki i klapki. Na obcasie i bez. Kapelusz z szerokim rondem też obowiązkowy. Wszystko kolorystycznie skomponowane. Żeby do tego łososia pasowało. Potem drogeria (nazwa chyba pochodzi od cen, jakie tam mają) uwodzi mą piękność… Kremy do opalania, hm… dzielą się dwojako. Jedne mają filtry w proporcjach godnych niemowlęcia, chroniące przed ultrafioletem i promieniowaniem kosmicznym. Inne mają opalanie wspomagać i utrwalać. Na wypadek niepogody ona jeszcze kupuje samoopalacz. Od wypadku nabywa również różne toniki, które jej skórze mają potem dawać ulgę… Tuż przed wakacyjnym i plażowym startem jeszcze manicure, pedicure. I odżywki, żeby woda morska włosów nie niszczyła.
W końcu idziemy na plażę. Wciągam brzuch, bo tam młode ciała prężą się i gną. A gdy już wtarabanimy się na piach z całym plażowym bagażem, ona na ściskający jej „wymarzoną klepsydrę ciała” kostium kąpielowy zakłada takie zwiewne coś. Owija się właściwie. Potem układa ciało w koszu plażowym, który co godzinę będę musiał przesuwać (że niby do słońca). Na twarz i dłonie idzie obrzydliwie tłusty krem, którym zawiasy można oliwić. Na maskę już całkiem odrażającą wkłada przeciwsłoneczne okulary. A na koniec, że tak powiem: na wierzch… idzie ten ogromniasty kapelusz, który cieniem spowija niemałą przecież obfitość ślubnej mojej. Słońce dociera więc tylko do jej karminowo lakierowanych paznokci u odnóży dolnych. Cholera, ja bym tak chyba nie potrafił.
Przemysław Osuchowski
AM 27 września, 2012
🙂 sama prawda!