Czesław Mozil: Akordeonista
Nie chcę zostać takim krakowskim artystą, który po pięćdziesiątce podrywa młode dziewczyny, mówiąc im, że kiedyś miał hita, za co one powinny się z nim przespać - mówi Czesław Mozil
Czesław Mozil w ciągu dwóch lat od swego fonograficznego debiutu wyrósł na jedną z najbardziej charakterystycznych postaci polskiej sceny muzycznej. Pretekstem do naszej rozmowy była jego nowa płyta – „Czesław Śpiewa Pop”. Umówiliśmy się na spotkanie w Loży, ale szybko przeszliśmy do Rio. Tam panował klimat bardziej sprzyjający tej rozmowie. Dwie herbatki, niskie stołeczki, mały stolik. I zaczęliśmy.
Miasto Kobiet: Widzę, że masz ze sobą słynny akordeon. Słynny – bo po „Milionerach” zna go już cała Polska.
Czesław Mozil: Ja mam studia na akordeonie, ale jestem akordeonistą, który nie za dużo gra na swoim instrumencie. Teraz jest koncert Richarda Galliano i on to jest dopiero akordeonista! Kiedyś dobrze grałem na akordeonie, ale wiesz, jestem leniwy, i dlatego mało ćwiczyłem i dużo zapomniałem. Ale mam do akordeonu wielki sentyment.
Miasto Kobiet: Jak zareagowałeś na pytanie o Twój instrument w „Milionerach”?
Czesław Mozil: Byłem wtedy w trasie koncertowej. Miałem dać koncert w Mikołowie i poszliśmy do pubu zagrać w bilard. A tam ludzie mieli włączony telewizor i oglądali „Milionerów”. Kiedy padło pytanie, wszyscy zaczęli się zastanawiać: „Kim jest ten Czesław Mozil?”. A ja stałem wśród nich! Większość ludzi wie, kto to jest Czesław Śpiewa, a nie Czesław Mozil. Potem powiedziałem im: „To jestem ja!”, a oni i tak nie uwierzyli.
Miasto Kobiet: Prawie każdy młody chłopak marzy, żeby grać na gitarze. Dlaczego Ty wybrałeś akordeon?
Czesław Mozil: Ja też chciałem nauczyć się grać na gitarze, ale jakoś nigdy nie wyszło. Kiedy byłem na koncercie w szkole muzycznej, spodobał mi się akordeon i dlatego zapytałem potem mamę, czy nie chciałaby zapłacić za moje lekcje. I z czasem ten akordeon stał się częścią mojego image’u. Inni grali na gitarach, na bębnach – a ja na akordeonie.
Miasto Kobiet: Nie przeważał Cię do przodu?
Czesław Mozil: Jasne, koncertowy akordeon waży 15 kilo! Już na studiach czułem bóle w krzyżach. Wielu akordeonistów ma poważne problemy z kręgosłupem i rękami.
Miasto Kobiet: A jak to się stało, że zacząłeś śpiewać?
Czesław Mozil: Śpiew jest czymś bardzo indywidualnym. Bardzo cenię piękne głosy, ale ja śpiewam tak, jak się śpiewa… pod prysznicem. Nigdy nie brałem lekcji śpiewu. Śpiewam swoje piosenki, bo nie mogę inaczej. W pewnym momencie odczułem naturalną potrzebę śpiewu, przede wszystkim o miłości, i nie mogłem się temu oprzeć. W sztuce nie jest ważne, kto potrafi, a kto nie potrafi. Równie dobrze może mnie wzruszyć ktoś, kto umie zagrać tylko trzy akordy na gitarze, jak i wybitny skrzypek po studiach.
Miasto Kobiet: Dlaczego postanowiłeś zrobić karierę w Polsce?
Czesław Mozil: Założyłem swój zespół bardzo późno, kiedy miałem 21 lat i byłem na drugim roku studiów. Napisałem do moich przyjaciół kartkę z pytaniem: „Kto chce ze mną grać moje piosenki?”. Ponieważ paru się zgodziło, zaczęliśmy dawać koncerty. Miałem już kontakt z Polską – jeździłem tutaj od dziecka. Dlatego postanowiłem wziąć swoich duńskich przyjaciół i zagrać z nimi w Krakowie dla moich polskich przyjaciół. Pierwszy koncert odbył się w Łaźni Nowej, która była wtedy jeszcze przy placu Nowym. Przyszło nań tylko pięć osób, ale to było nieważne, bo zainteresował się nami nieżyjący już znany menedżer jazzowy, Kuba Andrzej Florek. I on bardzo uwierzył w to, co robiliśmy – cztery lata jeździł z nami po całej Polsce. A jego przyjaciele jazzmani chwytali się za głowy i pytali: „Co ty z nimi robisz? Przecież oni nie potrafią grać!”. Jak Kuba umarł, mieliśmy przerwę. Ale potem sam zacząłem wszystkie te kontakty odświeżać. I zaczęliśmy od Alchemii.
Miasto Kobiet: Tym samym torem działałeś w Danii?
Czesław Mozil: Tak, też podziemnie. Bo to nie jest łatwy rynek. Zrobiłem tam materiał na dwie płyty, a po koncertach przychodzili do mnie chłopacy i mówili: „Dlaczego nie słyszymy więcej o tobie?”. A ja nigdy nie wysyłałem swojej muzyki do radia, telewizji czy wytwórni płytowych. Owszem, czasem potrafię się rozpychać łokciami, ale generalnie jestem bardzo nieśmiały.
Miasto Kobiet: Jak zostałeś „odkryty” w Polsce?
Czesław Mozil: Pod koniec 2007 roku koncertowałem w warszawskiej Jadłodajni. Mieliśmy tam swoją małą publiczność i przyszła Ania Brachaczek – wtedy w Pogodno, dzisiaj w Biffie. I jej się spodobało to, co robiłem. Zaczęliśmy pisać maile, zaprosiłem ją do Kopenhagi, i wtedy wzięła ode mnie moją małą dymówkę i dała ją do Mystica. To był całkowity przypadek. Wcześniej wysyłałem swoje płyty do dużych wytwórni, jakiegoś Universalu, ale tam zgredzili, że „to się nie nadaje”. Bo oni nie chodzili na nasze koncerty. A Michał Wardzała, szef Mystica, przyjechał na Śląsk na trzy nasze występy! I powiedział: „Wydajemy”. Tak narodził się Czesław Śpiewa i jego „Debiut”.
Miasto Kobiet: Większość ludzi myśli, że pojawiłeś się nagle – jak królik z kapelusza. A okazuje się, że w sukces musiałeś włożyć wiele pracy.
Czesław Mozil: Oczywiście. Śpiewam od ósmego roku życia, a piszę piosenki od dwunastego. Tymczasem wiele osób uważa, że jestem… produktem marketingowym. Wiesz, ten image bezradnego chłopczyka, dziwny akcent, no i akordeon. Dlatego na koncertach mówię do ludzi, że ich nabrałem, że tak naprawdę mam na imię Piotrek, ale wytwórnia stwierdziła, że Piotr Śpiewa nie pasuje, i uznała, że Czesław Śpiewa brzmi znacznie lepiej. Potem niektórzy wychodzą z koncertu i mówią: „Jak on mógł zmienić to imię?”.
Miasto Kobiet: Sam jesteś trochę winien tego zamieszania, bo na początku mówiłeś w wywiadach, że „w show-biznesie jest potrzebny kamuflaż”. Jaki jest więc prawdziwy Czesław Mozil?
Czesław Mozil: Na scenie pokazuję mój świat, jestem prawdziwy. To, że trochę oszukuję publiczność, jest celowe. Chcę ją nauczyć dystansu do tego, co ogląda na estradzie, że pan z mikrofonem nie zawsze ma rację i nie zawsze mówi prawdę. Ludzie powinni sami myśleć. Jakbym był produktem marketingowym, to jeździłbym po Rynku Głównym taksówką, a nie targał ciężki akordeon na piechotę. Jesteśmy daleko od Hollywood. Nadal jestem takim samym grajkiem jak kiedyś, cieszącym się, że przez półtorej godziny jest rozrywką dla ludzi, którzy przychodzą na jego występ.
Miasto Kobiet: Wspomniałeś o swoim charakterystycznym akcencie. Nie boisz się, że jak dłużej pobędziesz w Polsce, to Ci się wygładzi i cały urok pryśnie?
Czesław Mozil: Na pewno akcent się wygładzi, ale mam nadzieję, że muzyka się obroni. Już dzisiaj mówię o wiele lepiej niż dwa lata temu. Ale ja nie mam dobrego słuchu do języków. Dlatego myślę, że ten akcent mi pozostanie. I nadal będą mnie chcieli słuchać w dużych miastach i małych miasteczkach.
Miasto Kobiet: No właśnie: jesteś jednym z niewielu znanych artystów, którzy zjeździli całą naszą prowincję. Jak Ci się podoba tamta Polska?
Czesław Mozil: Ja znam tę Polskę lepiej niż najlepszy harcerz! Kiedy jest się emigrantem, widzi się Polskę tylko na ekranie telewizora. I wtedy każdy myśli: „Boże, nie chciałbym tam wrócić”. A ja przyjeżdżam do małych miasteczek i spotykam tam otwartą publiczność, ludzi, którzy spełniają swe marzenia, otwierają alternatywne, artystyczne knajpki i są szczęśliwi. W każdym z takich miasteczek liczących 30-40 tysięcy mieszkańców znajdzie się 200 osób, które zechcą spędzić sobotni wieczór ze mną w domu kultury czy w klubie. Dlatego jestem naiwnie zakochany w tej Polsce i wierzę, że za 10 lat ci ludzie stworzą tutaj nową rzeczywistość.
Miasto Kobiet: Kiedy rozmawiam z polskimi wykonawcami, jakoś nie widzę tego entuzjazmu. Raczej narzekania: że nie ma gdzie grać, że nikt nie chce ich wydać, że Polacy mają fatalny gust. Skąd u Ciebie tyle zapału?
Czesław Mozil: Może dlatego, że ja już jestem po drugiej stronie: trafiłem do ludzi z tym, co zawsze robiłem. Zanim wydałem płytę, ludzie uważali mnie za alternatywę. Jak trafiłem szerzej – nazywają mnie produktem marketingowym. Dlatego nowy album nazwałem „Czesław Śpiewa Pop”. Żeby pokazać mój dystans. Czy pop musi być zły? Gdyby pierwszy album sprzedał się tylko w dwóch tysiącach egzemplarzy, to byłaby płyta „kultowa” i inni muzycy by mówili: „Taki świetny chłopak, a nie może się przebić”. Dlatego nie można narzekać – trzeba iść w Polskę i grać, bo tam się człowiek sprawdzi. Bo co jest lepszego dla młodego chłopaka, muzyka, niż jechać w weekend gdzieś w świat, zagrać dla 20 osób za browar albo benzynę, poderwać jakąś dziewczynę i w poniedziałek wrócić od swojej pracy lub szkoły?
Miasto Kobiet: W Twoim przypadku wygląda to już chyba trochę inaczej.
Czesław Mozil: Jasne, tak było kiedyś. Ale mam świetną menedżerkę z Wrocławia i Asia zawsze dokładnie analizuje, gdzie ma być koncert. Jeśli dzwoni do niej kobieta prowadząca malutki klub dla 50 osób, w którym cena biletu nie może być wyższa niż 35 zł, to nie żądamy od niej 50 tysięcy za występ! Takie koncerty też są dla nas ważne – bo ludzie, którzy na nich byli, kupią naszą płytę i nawet pojadą 100 km do dużego miasta, żeby obejrzeć nasz następny koncert.
Miasto Kobiet: Wspomniałeś o nowej płycie – „Czesław Śpiewa Pop”. Podejrzewam, że po takim sukcesie, jakim okazał się „Debiut”, jej tworzenie odbywało się w niezłym stresie.
Czesław Mozil: Znalazłem salomonowe rozwiązanie – płyta jest składanką moich starych kompozycji, nigdy oficjalnie nie wydanych, nagranych w nowych wersjach. Przedtem nigdy nie miałem możliwości zebrania ich do kupy. Wybrałem więc bukiet piosenek, które są trochę łatwiejsze, bardziej melodyjne. Bo nie chcę zostać takim typowym krakowskim artystą, który po pięćdziesiątce podrywa młode dziewczyny, mówiąc im, że kiedyś miał hita, za co one powinny się z nim przespać. Ja się tego boję!
Miasto Kobiet: Czy polska rzeczywistość, którą poznałeś z bliska przez ostatnie trzy lata, znajduje odzwierciedlenie w tych piosenkach?
Czesław Mozil: Jasne. Nawet ta polityczna. Jest taka piosenka „Pożegnanie małego wojownika”, która pokazuje, że polscy politycy zachowują się jak dzieci. Wiesz, jak się unikało bójki w dzieciństwie? Jak cię ktoś popchnął, to trzeba było go popchnąć jeszcze mocniej. To, co się dzieje na polskiej scenie politycznej, to jest właśnie coś takiego. A przecież tak to mogliśmy robić na podwórku, a nie w dorosłym świecie!
Miasto Kobiet: Zabierasz się za protest songi?
Czesław Mozil: Nie, ja nie jestem buntownikiem. Mnie jest dobrze. To jest normalne, że czasem ma się małą depresję czy walczy się ze swoimi kompleksami. Tak samo jest z muzyką. Ja się cieszę, że mogę się z tobą spotkać, opowiedzieć ci o tej płycie, ale z drugiej strony ciągle się zastanawiam, czy ja na pewno jestem warty uwagi…
Miasto Kobiet: Długo pracowałeś nad tym materiałem?
Czesław Mozil: Dwa tygodnie w studiu Toya w Łodzi z moimi duńskimi muzykami. I było cudownie. Bo ja nie lubię popisywać się swoim niby dobrym smakiem muzycznym. Jak kolega chce spróbować dorzucić gdzieś fujarkę, to ja nie mówię mu „nie”, tylko zgadzam się, bo chcę najpierw to usłyszeć, a dopiero potem zdecydować. To jest cała moja filozofia. Bo ja nie wiem, gdzie jest granica między kiczem a sztuką. I nie pozwalam, żeby ktoś inny mówił mi, gdzie ona jest. Czasami, kiedy człowiek pracuje, wychodzą cudowne rzeczy, a czasami nic się nie udaje. Mam tylko jedno kryterium – jak coś mnie wzrusza, to jest dobre. Bo jest konkretny efekt. Fajnie jest mieć swoje zdanie. Cieszę się więc z tego, co robię, że jestem częścią polskiej popkultury, bo to jest najlepszy powód, jaki emigrant może sobie wymarzyć, aby wrócić do ojczyzny.
Miasto Kobiet: Na pierwszą płytę teksty napisał Michał Zabłocki wraz z internautami. Jak było tym razem?
Czesław Mozil: To są moje teksty, w kilku przypadkach wspólne z Michałem, a jeden przetłumaczony z angielskiego na polski. „When The Mummy Left The Daddy” opowiada o tym, że kiedy byłem mały i słyszałem, jak rodzice się kłócili, nigdy nie wiedziałem, o co im chodzi. Pochodzę z domu pół polskiego, pół ukraińskiego i u nas nie kłamie się, ale nie mówi się też nigdy całej prawdy. Michał ładnie to przełożył na polski: „Kiedy tatuś sypiał z mamą/ Mama była smutna rano/ Tato szukał złota w mamie/ Długo kopał/ Ale trafił na kamień”.
Miasto Kobiet: Płyta jest oryginalnie wydana – rozkłada się niczym książeczka z bajkami dla dzieci.
Czesław Mozil: Na okładce i we wkładce są scenki na podstawie tekstów, pokazane z wykorzystaniem figurek z plasteliny. Zrobiła je specjalnie na nasze zamówienie Monika Kuczyniecka. Dużo w tym kiczu, ale też prawdy. Jest tu chłopaczek, który podgląda rodziców, faceci pijący alkohol, para, która wybiera się na emigrację, silne dziewczynki niepozwalające chodzić swoim chłopakom na piwo z kolegami, ludzie, którzy grzeszą, zdradzają, a potem idą do spowiedzi, która jest czynna 24 godziny na dobę…
Miasto Kobiet: A jak u Ciebie jest z religią?
Czesław Mozil: Jestem wierzący, chodziłem do kościoła, jak byłem mały, ale nie lubię, jak religia staje się narzędziem polityki. Nie lubię, jak nas karmią religią, a my ją wcinamy bezmyślnie. Kościół traci dzisiaj władzę, bo sam jest temu winny. Stał się firmą i musi dbać o swój wizerunek. I jak nie potrafi, to musi za to płacić. I o tym opowiadam na płycie, w piosence zaśpiewanej z Gabą Kulką.
Miasto Kobiet: No właśnie, na płycie są goście: wspomniana Gaba, Kasia Nosowska i… Nergal. Przyznam szczerze, że nie rozumiem, jak mogłeś zaprosić tego ostatniego. Przecież to koleś, który w nagraniach swego Behemotha nawołuje do nienawiści i morderstwa, śpiewając „Christians To The Lions” (ang.: „Chrześcijanie do lwów”), albo na okładce płyty pisze: „Chwała zabójcom św. Wojciecha”.
Czesław Mozil: Żeby wszystko było jasne: postawy artystyczne nie podlegają dyskusji. Ja nie przyjmuję przekazu Behemotha, może inni ludzie – tak. Dla mnie to po prostu ekspresyjna muzyka. Byłem raz na koncercie Behemotha, trzy lata temu, i wtedy Nergal na zapleczu słuchał demo mojej pierwszej płyty. Od razu zapytał się o piosenkę „W sam raz”. Nergal to bardzo wrażliwy człowiek.
Miasto Kobiet: …???
Czesław Mozil: Wiesz, on mi pomógł, zawsze były miłe słowa z jego strony. Zaprosiłem go, ale nie do kawałka, który jest mocny, tylko do takiego patetycznego, w którym śpiewam: „Goszczą nas Pies, a potem Alchemia/ Mamy ty i ja wiele braków/ I znów, znów ten Kraków”. A wtedy wchodzi orkiestra symfoniczna i Nergal: „Leć tam, gdzie miłość głaszcze cię dłonią/ Nie płacz za tymi, co miłość twą trwonią”. W ten sposób chcę pokazać, że nie można szufladkować Nergala i Behemotha, bo to fajni chłopacy. Zresztą, ludzie nawet nie zauważą, że to jest Nergal.
Miasto Kobiet: A skąd pomysł na Nosowską?
Czesław Mozil: Hey zaprosił mnie na swój akustyczny koncert, jeszcze jak nie mieszkałem w Polsce. Znałem ten zespół z młodych lat, bardzo ich lubiłem, a tu nagle telefon z Warszawy z pytaniem: „Czy masz ochotę wziąć udział w MTV Unplugged Heya?”. To było bardzo wielkie przeżycie. Dlatego kiedy pracowałem nad „Popem”, napisałem maila do Kasi i zaprosiłem ją do wspólnego śpiewania. Dzięki niej i innym gościom płyta jest kolorowa.
Miasto Kobiet: Wrosłeś już na dobre w klimat Krakowa?
Czesław Mozil: Zawsze czuję się w Krakowie jak u siebie. Spędziłem tutaj siedem sylwestrów. Mój przyjaciel, Michał Giszcz, jest starszy ode mnie o rok. Znamy się niemal od urodzenia, bo nasze matki były bliskimi przyjaciółkami. Jak przyjechałem z występami do Krakowa, nasz kontakt znowu się odświeżył. To był czas, kiedy myślałem: „Rany, jaki ja jestem inny niż ci Polacy”. Kiedy wsiąkłem w studenckie towarzystwo Michała, okazało się, że to nieprawda: śmiałem się z tego samego, miałem takie same marzenia, planowałem również fajną przyszłość dla siebie, tylko wyróżniałem się… akcentem. Mam też w Krakowie ciotkę ze strony ojca, z Lwowa. Z czasem zacząłem tęsknić za Krakowem. To było coś, czego moi rodzice nie mieli, taki plac zabaw, do którego mogłem uciekać. W końcu rodzice kupili mi tutaj małe – tylko 23 m kw. – mieszkanie przy Bogusławskiego, boczna od Sebastiana, naprzeciwko domu Czesława Miłosza. Ale rzadko tam bywam. Ciągle jestem bowiem w trasie lub w studiu. Ale kocham tutaj być, Alchemię, mnóstwo innych miejsc, w których zawsze jestem, kiedy przyjeżdżam do Krakowa.
Miasto Kobiet: Usidliła Cię jakaś Polka?
Czesław Mozil: Wydarza się dużo fajnych rzeczy, ale teraz mam takie życie, że trudno myśleć o stałym związku. Kiedyś miałem w swoim duńskim zespole, Tesco Value, dwie dziewczyny, Lindę i Magdalenę. Jak przyjeżdżaliśmy na koncerty do Polski, to one mnie obserwowały. I mówiły, że jak kelnerka zaczyna mówić do mnie, to ja od razu zaczynam z nią flirtować. Ja kocham Polki, powiem nawet więcej, trochę bezczelnie: w Polsce fajnie być facetem. Bo więcej tu ładnych kobiet niż przystojnych facetów. Dlatego fajni faceci mają tu wielką frajdę.
Rozmawiał Paweł Gzyl