Co robić, kiedy życie mówi „sprawdzam”?
Marta Iwanowska-Polkowska w pierwszej książce pisała o tym jak się nażyć, a teraz, co robić, kiedy życie mówi sprawdzam

Marta Iwanowska-Polkowska, Kiedy życie mówi sprawdzam / fot. wyd. Relacja
„Wszystkie koncepcje które znałam, ta cała wiedza, którą hojnie dzieliłam się w mojej pracy, nie obroniły mnie przed lękiem, początkową utratą nadziei, osłabieniem, ogromnym wstydem i poczuciem winy”, pisze Marta Iwanowska-Polkowska w najnowszej książce „Kiedy życie mówi sprawdzam” (wyd. Relacja). Ją sprawdziło, gdy otrzymała diagnozę „nowotwór piersi”
W książce której podtytuł brzmi „Jak z czułością i odwagą budować swoją rezyliencję w czasach, gdy chcesz wszystko chrzanić” autorka opowiada jak radzić sobie w sytuacjach, kiedy życie funduje nieustająco sprawdziany. Rzadko kiedy wiemy, z jakiego obszaru życia one będą, jedyne co jest pewne to ich nieuchronność.
Marta, która jest psycholożką i coachką (a właściwie coachycą, bo tak lubi się przedstawiać) prowadzi czytelników przez trening budowy mięśni odporności psychicznej, by radzili sobie z przeciwnościami i podnosili się po kolejnych upadkach.
Poniżej dwa jej fragmenty. Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Zobacz też:
Psychologia pozytywna w pigułce
Na ch*j ci ta wiedza! Gdy sama zachorujesz
Pamiętam. Bardzo dobrze pamiętam i nigdy nie zapomnę, jak dowiedziałam się o tym, że sama zachorowałam na raka piersi. Jakaś część mnie zawsze wiedziała, że mogę zachorować. Chorowała moja Mama, chorowała jej Matka. Moja Mama zachorowała w bardzo młodym wieku, co mogło świadczyć o genetycznym podłożu raka. Dlatego i ja się badałam.
Uparcie brałam udział w różnych programach profilaktycznych, licząc się z tym, że mogę kiedyś usłyszeć diagnozę, ale przez wczesne wykrycie jednak nie będzie to wyrok. Może nawet zaczęłam mieć nadzieję, że nie zachoruję. Może nawet zaczęłam ufać życiu na tyle, że swojej choroby nie brałam pod uwagę.
Ale badania profilaktyczne nie chronią przed zachorowaniem. Więc i ja zachorowałam.
Wychodząc z Instytutu Onkologii w Warszawie z wynikami w ręku; wychodząc ze szpitala, w którym leczyła się, a potem zmarła też na raka piersi moja Mama, ściskając ramię mojego przerażonego męża, który był świadkiem i towarzyszem tamtych doświadczeń, myślałam sobie…
„No, Polkowska, to życie cię sprawdza. Krzyczy, bo już nawet nie mówi, do ciebie «sprawdzam!». Na ch*j ci ta wiedza! Na ch*j ci te wszystkie koncepcje! Chrzanić rezyliencję, te wszystkie mądre techniki, metody. Ciekawe, jak obronisz siebie, swoje wrażliwe serce, mając do dyspozycji tylko wiedzę i praktyki psychologiczne? Ha! Nie obronisz…!!! Czy jesteś silna? Czy tylko ci się tak wydaje?”.
I tak, na początku i ja się załamałam. Ja też! Te wszystkie koncepcje które znałam, ta cała wiedza, którą hojnie dzieliłam się w mojej pracy, nie obroniły mnie przed lękiem, początkową utratą nadziei, osłabieniem, ogromnym wstydem i poczuciem winy. Tak, te emocje też się do mnie przylepiły, spętały mnie i przytrzymały przy ziemi. Uczestnicząc w różnych programach profilaktycznych, w głębi duszy liczyłam na to, że oszukam geny, że nie zachoruję. Że oszukam przeznaczenie. Ale profilaktyka nie chroni przed zachorowaniem. Powtórzę się, ale chyba warto. Profilaktyka daje szansę na szybsze wykrycie raka i sprawniejsze uporanie się z nim. Tak samo jak plany, scenariusze nie uchronią nas przed błędem, upadkiem, porażką. Teraz to wiem.
Wtedy bardzo się wstydziłam tego, że zachorowałam. Wstydziłam, choć sama odważnie puściłam w świat hasło ukute przez moją Mamę prawie 30 lat temu: „Nikt w tym mieście nie będzie się wstydził, że ma raka piersi”. A jednak i ja się wstydziłam… Bardzo. I dałam sobie na to czas. Wtedy miałam na oczach szare, brunatne, brudne, najmroczniejsze okulary.
Ale jak tylko dałam sobie prawo do czucia… jak „tylko” albo „aż”. Jak tylko pozwoliłam sobie na to załamanie, pobyłam w nim, zapadłam się w nim, to te wszystkie koncepcje, techniki i metody przyszły mi z pomocą. Z czasem założyłam kolorowe okulary, jeszcze takie posypane brokatem. O brokacie jeszcze ci napiszę. Ale pamiętam, jak w pewien listopadowy dzień podzieliłam się z bliską mi kobietą swoją diagnozą i ona bardzo szybko, pełna dobrych i życzliwych intencji powiedziała: „Może kiedyś będziesz wdzięczna za raka, znam kogoś, kto był”.
Z trudem wtedy powstrzymałam złość. Złość na nią, złość na los, złość na całą tę pierdzieloną wdzięczność. Było za wcześnie na okulary wdzięczności. Zdecydowanie za wcześnie. To nie był „jeszcze” ten moment.
Nie powiem, że dziś z perspektywy ponad dwóch lat od tamtego momentu jestem już wdzięczna za mojego raka. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Nie zastanawiam się nad tym, choć potrafię być wdzięczna za wiele rzeczy. Ale wiem, że dopiero po jakimś czasie, kilka tygodni od diagnozy zaczęłam nieśmiało sięgać po inne okulary. Nagle zaczęłam zauważać, że inni ludzie wyciągają do mnie pomocną dłoń, a ja potrzebuję odważyć się, by po nią sięgnąć. Bo moje różowe, kolorowe okulary były o tym, bym pogrążona w strachu widziała ludzi, którzy chcieli mi w nim towarzyszyć. Ludzi, którzy może nie wzięli ode mnie mojego lęku, ale go we mnie zaakceptowali i mieli gotowość, by być w nim tuż obok mnie. A inni ludzie, a empatia od innych to podstawa rezyliencji. Czas był im zawierzyć! Czas był ich zauważyć. Pozwolić im, by mnie prowadzili ku zdrowieniu. By byli obok i zmieniali perspektywę. Zmienili. Im jestem wdzięczna za to. Nie rakowi, ale im.
Zmianę perspektywy z „jestem sama, sama muszę sobie radzić ze wszystkim” na „mam wsparcie, nie jestem sama” pięknie nazwał Boris Cyrulnik w ważnej dla mnie książce „Ratuj się, życie wzywa”. Napisał, że to wspaniałe, kiedy inni mogą stać się „opiekunami naszej rezyliencji”. Ja tych opiekunów miałam, cieszę się, że w porę założyłam okulary, które pomogły mi ich dostrzec.
I powiem ci, że niesamowitego zaufania do życia wymagało ode mnie uznanie, że mam wsparcie, podczas gdy wcześniejsi „opiekunowie mojej rezyliencji” zmarli. Moi rodzice, moi dziadkowie i najbliższe mi ciocie nie żyją. A jednak los postawił na mojej drodze nowych. Jak dobrze, że w porę założyłam odpowiednie okulary, by ich dostrzec.
Zobacz też:
Aga Szuścik: Przyrzekłam sobie, że jeśli przeżyję, zacznę żyć po mojemu
Rezyliencja – co to takiego
Rezyliencja to czasownik, będę to ci powtarzać.
Ją się robi. To działania, które trzeba praktykować, wdrażać w życie nawet „małą łyżeczką”. „Małą łyżeczką”, czyli działania stanowiące o rezyliencji nie muszą być wielkie i spektakularne. Mogą być małe, niewielkie, subtelne i zauważalne głównie dla nas, ale ich suma, suma „małych łyżeczek” na koniec dnia może dać wielki gar mikrowyborów, które uczynią nasze życie lepszym.
No dobrze, to czym jest ta rezyliencja? Rezyliencja to inaczej prężność albo nawet bardziej – sprężystość. To umiejętność dochodzenia do siebie, do wewnętrznej równowagi po przeciążeniu czy po porażce, po doświadczeniu silnego stresu i napięcia emocjonalnego, po zmierzeniu się z przeciwnościami losu. No i to muszę podkreślić.
Budowanie rezyliencji ma nie tyle chronić nas przed przeciwnościami losu, bo czasem uchronić się po prostu nie da, ile ma być jak rusztowanie, o które się oprzesz, gdy te przeciwności cię przytłoczą.
Osoby rezylientne też upadają. Osoby rezylientne też miewają „dość” i miewają „gorsze dni”, i chcą „chrzanić!”. Rezyliencja jest ich wsparciem w dochodzeniu, wracaniu do równowagi.
Budowanie rezyliencji jest jak wytyczanie drogi powrotnej do domu – domu, czyli większego spokoju, wyregulowania, połączenia ze sobą.
Przy okazji rozprawię się z kolejnym mitem na temat rezyliencji. Choć rezyliencja ma nam pomagać w radzeniu sobie z czymś trudnym, jak rozstanie, strata bliskiej osoby, utrata pracy czy przeprowadzka do innego miasta, to czasem ta sama rezyliencja podpowie nam „nie idź w to”, „odpuść”, „to za dużo dla ciebie”. Tymi słowami chcę ci powiedzieć, że osoby rezylientne też czasami odpuszczają, by ochronić siebie i swoją wrażliwość. Też czasami się wycofują czy kończą trudną relację, bo już wiedzą, że nie muszą nic nikomu za wszelką cenę udowadniać.
Osoby rezylientne potrafią mądrze i uczciwie wobec siebie ocenić swoje zasoby, by uznać, że coś może być dla nich za wielkie, za ciężkie, za trudne, za nagłe, i zadbać o siebie. O dbałości, o trosce o siebie jeszcze ci napiszę. Obiecuję.
Rezyliencja to zestaw cech i umiejętności, które mogą być zarówno wrodzone, jak i nabyte – tak, rezyliencję można kształtować! Uff!
I nie jest to najtrudniejsze zadanie na świecie. Cechy i umiejętności, które wspierają nas w odpowiednim reagowaniu na to, co trudne. Rezyliencja jest jak wewnętrzna sprężyna, która pomaga nam wracać do równowagi, nawet jeśli przez jakiś czas ta równowaga została zachwiana, a naszą wewnętrzną sprężynę skurczył los.
Nie przegap:
Dolce far niente – czyli jak odpoczywać?
„Kiedy mówię sprawdzam” – informacje o książce

Marta Iwanowska-Polkowska, Kiedy życie mówi sprawdzam, wyd. Relacja
Książka Marty Iwanowskiej-Polkowskiej to osobisty i terapeutyczny przewodnik po tym, jak mierzyć się z trudnymi momentami życia z czułością i odwagą.
Autorka – psycholożka i trenerka – dzieli się własnymi doświadczeniami, m.in. chorobą nowotworową, żałobą, stratą i bezradnością, by pokazać, że nawet w najciemniejszych momentach możliwe jest odnalezienie sensu, nadziei i siły.
Centralnym pojęciem książki jest rezyliencja, czyli psychiczna odporność, którą autorka rozumie nie jako twardość czy siłę za wszelką cenę, ale jako elastyczność, łagodność wobec siebie i umiejętność wracania do równowagi po trudnych przeżyciach. Ta odporność nie ma formy heroicznego przetrwania, lecz raczej „czułej odwagi” – połączenia wrażliwości z determinacją.
Książka złożona jest z 16 rozdziałów, z których każdy stanowi osobną refleksję, opowieść lub zestaw praktycznych wskazówek dotyczących m.in. regulacji emocji, samoopieki, stawiania granic, budowania relacji i rozwoju osobistego.
Autorka kieruje swoje słowa głównie do kobiet – odważnych, ale często zmęczonych, zestresowanych lub wypalonych. Namawia je, by zamiast „brać się w garść”, brały siebie „mocno w ramiona” i pozwoliły sobie na troskę, odpoczynek, łzy i… śmiech. Pisze także o potraumatycznym wzroście, dobrostanie i potrzebie „nażywania się życiem” – czyli czerpania radości z codzienności, nawet jeśli nie wszystko idzie zgodnie z planem.
„Kiedy życie mówi sprawdzam” to książka pisana emocjonalnie, czasem brutalnie szczera, czasem pełna humoru i światła. Łączy formę pamiętnika z praktycznym poradnikiem. To zapis osobistej transformacji, ale i zaproszenie dla czytelniczek, by również one odważyły się zacząć „czynić swoje życie lepszym” – na swój sposób, w swoim tempie, z czułością dla siebie.
Marta Iwanowska-Polkowska – o autorce

Marta Iwanowska-Polkowska, autorka książki Kiedy życie mówi sprawdzam, fot. wyd. Relacja
Marta Iwanowska-Polkowska – psycholożka, coachyca, trenerka, a z powołania towarzyszka. Ukończyła psychologię na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi procesy indywidualne i warsztaty, wykłady rozwojowe. Od ponad 20 lat pracuje zarówno z osobami prywatnymi, jak i z biznesem. Autorka bestsellerowej książki #nażyć się. Jak zacząć nażywać się od dziś, pamiętać o tym jutro i już nigdy o sobie nie zapomnieć i dwóch bajek wspierających dzieci – Parasol i Łąka pytań. Prowadzi popularny podcast, „Urzeczywistnij swoje JA”. Prywatnie mama dwóch nastolatków, żona, przyjaciółka. W 2022 r. przeszła własne spotkanie z nowotworem piersi, amazonka. Ocaliła życie w sobie. Nażywa się życiem i zachęca do tego innych.