Sunday, March 16, 2025
Home / Styl życia  / Podróże  / Bike Jamboree – dookoła świata na dwóch kółkach

Bike Jamboree – dookoła świata na dwóch kółkach

Bike Jamboree to pierwsza w historii rowerowa sztafeta dookoła świata. Przeczytaj relacje dwóch kobiet, które wzięły udział w ekstremalnej wyprawie

Relacja dwóch kobiet, które wzięły udział w największej w historii sztafecie rowerowej dookoła świata

Relacja dwóch kobiet, które wzięły udział w największej w historii sztafecie rowerowej dookoła świata / fot. Adela Uchmańska

Na Bike Jamboree – pierwszą w historii rowerową sztafetę dookoła świata, skrzyknęli się ludzie, którzy na co dzień pracują w biurach, wychowują dzieci, płaczą, cieszą się, szukają samych siebie. Każdy z miesięcznych etapów jest inny – inny kraj, inne warunki pogodowe, inny termin, inna ekipa. Jak różne mogą być wspomnienia z pedałowania w tej sztafecie, pokazują dwie kobiety: kobieta zimowa, czyli Iśka i kobieta letnia – Adela

Bike Jamboree: Sekunda do zamarznięcia

Dziś śniadanie zamarza nam na talerzach dopiero po kilkunastu minutach – to znaczy, że nie jest tak zimno. Nie mniej niż minus 30 stopni

8. etap Bike Jamboree – rowerowej sztafety dookoła świata – z Barnauł (Rosja, 4 grudnia 2017) do Kobdo (Mongolia, 1 stycznia 2018)

Siódma rano. Ciemna, głęboka noc. Usiłuję rozbudzić umysł obliczeniami, ile dziś spaliśmy. Wczoraj patrzyłam na zegarek o 18:50. Pamiętam, bo musiałam pilnować czasu moczenia liofilizowanego makaronu. W lodowatym namiocie dziesięć minut przeciągało się w nieskończoność. W brzuchu burczało, w rękach nie miałam siły po całym dniu jazdy na rowerze, a jeszcze trzeba było rozetrzeć obolałe, zmarznięte stopy. Na maść rozgrzewającą nie miałam co liczyć – zamarzła. Po kilku minutach bezsensownej walki zrezygnowałam – położyłam gorące opakowanie z pęczniejącym makaronem przy stopach i czekałam, aż temperatura zrobi swoje. Zamknęłam się w śpiworze i zapadłam w letarg, ale po dwóch minutach musiałam się znowu ruszyć. A więc posiłek zjedliśmy po godzinie 19. Potem jeszcze przestawiałam sakwy, żeby wszystkie zmieściły się w przedsionku namiotu… To zajęło pewnie z pół godziny. Intensywne przypominanie sobie poprzedniego wieczoru zajmuje głowę na tyle, że nie myślę o tym, jak bardzo nie mam sił rozgrzewać zmarzniętych przez noc stóp. Wróciłam do namiotu, zdecydowałam się na przebranie bielizny…. To mogło zająć kolejne pół godziny. Potem długo szukałam rękawiczek, które gdzieś się zapodziały pośród ubrań, czapek, jedzenia, baterii, latarek wrzuconych na szybko do śpiwora. Kolejne pół godziny. A więc światło w namiocie zgasiłam około godziny 21. Czyli spaliśmy… 10 godzin.

 

 

?????? Polish scouts and travelers around the world on the way to 24th World Scout Jamboree. 35 thousand km, 34 stages, 21 countries #bikejamboree #russia #jamboreescouts #jamboree2019 #cycling #cyclist #bike #lovetravels #travel #crossobags #crosso #kross #scouts #polishscouts #aroundtheworld #photooftheday #cyclingstyle #roadcycling #cyclingadventures #cyclingteam #like #followme #journey #trip #велосипеды #велосипедист #велосипедисты #повсемумиру #следовать #поездка

Post udostępniony przez Bike Jamboree (@bike_jamboree)

Zmęczone porannym rozgrzewaniem stóp ręce zatrzymują się w pół ruchu. Dziesięć godzin snu. A jakbym nie spała w ogóle. Po raz kolejny nawołuję moich towarzyszy do pobudki. Oni też nie mają ochoty wstawać, bo w śpiworze, wypełnionym najlepszym gęsim puchem, jest przyjemnie. Ten śpiwór tworzy wokół ciała ciepłą barierę ochronną, ale sypiący się na twarz szron, który osiadł na suficie namiotu, w końcu zmusi każdego do ruszenia się. Podłoże też jest twarde i zimne, czuję to doskonale, wiercąc się podczas prób ubrania się wewnątrz ciepłego kokonu. Co jakiś czas zsuwam się z karimaty i materaca, wtedy doskonale czuję, jak lodowata jest ziemia pode mną. Zsuwam się, bo obok mnie podobne kokoniaste ruchy wykonuje Megi – czarna ogromna dżdżownica, z której otworu gębowego co jakiś czas wystaje a to nos, a to ręka mojej przyjaciółki.

Zdjęcia z wyprawy bike jamboree

Dziewczynka w Mongolii / fot. Ula Ziober

7:40. Wstępnie ubrana, wykonuję odważny ruch i rozpinam do końca śpiwór, ostatecznie wypuszczając w eter zgromadzone ciepło. Zaczynam codzienną walkę z czasem. Póki jeszcze moje stopy są ciepłe, a dłonie w miarę sprawne po nocnym wygrzewaniu. Zaspana, z opuchniętymi powiekami, z trudem rozpoznaję elementy naszego ekwipunku, który mozolnie grupuję. Talerz, łyżka, termos – wyrzucam je na zewnątrz, żeby Rafał z Matim, którzy już od jakiegoś czasu gotują wodę na herbatę i poranną budyniopapkowsiankę, mogli je w odpowiednim momencie zabrać i napełnić. Sprzęty elektroniczne – do worka. Rękawiczki – jedne na siebie, drugie do kieszeni. Skarpety i botki puchowe – do pokrowca. Bluza? Ech…. Niepotrzebnie ją wyciągałam, trzeba będzie wcisnąć do sakwy. To kolejne minuty w plecy. Staram się podejmować szybkie decyzje i wykonywać tylko niezbędne ruchy, ale i tak niemiłosiernie się guzdrzę. Batoniki, cukierki – do wewnętrznej kieszeni kurtki, żeby nie zamieniły się w bryłki lodu. Krem – jeszcze nie zamarzł, szybko nakładam grubą warstwę na twarz.

 

7:55. Siku. Jeśli wyjdę teraz, całe zmagazynowane przez noc ciepło ucieknie bezpowrotnie, a przede mną jeszcze śniadanie i zbieranie namiotu. Jakaś godzina do wyjazdu i do możliwości rozgrzania się na rowerze. Trudno. Wytrzymam. Spinam mięśnie i biorę się za składanie śpiwora. Ogromny kokon z mozołem wciskam do małego worka. Ruchy ogranicza pięć warstw ubrań. Cholera! Zablokował się pasek ściągający pakunek – muszę zdjąć rękawiczkę, żeby go naciągnąć. W tej chaotycznej szamotaninie ja i Megi obijamy się o siebie. Guzdrzemy się symultanicznie. Od czasu do czasu staram się poruszać w butach palcami stóp, żeby nie zmarzły, bo już za długo siedzę w jednej pozycji. W małym namiocie równocześnie z Megi klękamy na swoich matach samopompujących, które oczywiście nie chcą się skurczyć. Nasłuchujemy drugiego namiotu, w którym trwa podobna walka z czasem i zimnem. Od ponad godziny tracę ciepło. Zaczynam to czuć w dłoniach.

 

„Kuchnia wydaje!” – rozlega się zawołanie Uli. Patrzymy z Megi po sobie. Która dziś wyjdzie z namiotu po talerz z owsianką? Zanim podejmiemy decyzję, klapa naszego azylu się uchyla i pojawia się w niej dłoń Matiego ze śniadaniem. „Jedzcie, tylko szybko”.

 

Jest 8:30. Jemy w milczeniu, siedząc w namiocie na zwiniętych karimatach. Kolejny dzień to samo – owsiankowa papka o nieokreślonym kolorze i smaku. Doceniamy jednak starania Uli, która robi co może, żeby codziennie zaskoczyć nas jakimś nowym składnikiem. Dziś śniadanie zamarza nam na talerzach dopiero po kilkunastu minutach – to znaczy, że nie jest tak zimno. Nie mniej niż minus 30 stopni.

Ula Ziober i Iśka Marchwica na lodzie podczas Bike Jamboree

Ula i Iśka na lodzie / fot. Megi Sobczak

8:55. Jesteśmy prawie spakowane. Jeszcze zwinąć namiot i możemy ruszać. Wyrzucamy talerze na zewnątrz. Resztki owsianki zamarzną i będzie można schować naczynia do sakw bez mycia. I tak przecież nie ma w czym ich umyć. Biorę głęboki oddech. I wtedy czuję, że mój czas się skończył. Lewa stopa zamarzła. Przenikliwy ból, odrętwienie, bryła lodu w bucie. Kulę się nad zgiętą nogą.

„Jeszcze chwila, Iśce zamarzła noga!” – krzyczy Megi, odpalając ogrzewacz i pomagając mi zdjąć but. „OK! Kładę ci kuchenkę obok sakwy!” – odkrzykuje Rafał. Rozgrzewanie zamarzniętej kończyny to mniej więcej kwadrans. Nerwy to strata energii i czasu. Takich sytuacji w ciągu dnia i tak czeka nas jeszcze kilka. Komuś zamarznie ręka, zdrętwieje stopa, odmrozi się nos. Mróz czai się w zakamarkach naszych ciał i ubrań. Będziemy przegrywać tę walkę codziennie i codziennie podejmować ją od nowa, aż do pierwszego stycznia.

Iśka Marchwica

 

Bike Jamboree: Smak odpuszczania

I właśnie wtedy przyszła prawda: że Kazachstan jest odzwierciedleniem mnie samej. Przez miesiąc przemierzałam własne wnętrze, aby osiągnąć spokój

5.etap Bike Jamboree – rowerowej sztafety dookoła świata – z Atyrau (Kazachstan, 10. września 2017) do Kostanay (tamże, 8. października 2017)

Kazachstan latem z perspektywy dwóch kółek

Kazachstan latem / fot. Adela Uchmańska

Pochłonięta przez ciemności na korytarzu, mrużyłam oczy przed oślepiającym światłem telefonu. Wszyscy szykowali się do snu, a ja do podjęcia poważnej decyzji: czy jadę dalej? Decyzje zawsze mnie przerastały, dlatego po raz kolejny, obchodząc je trochę dookoła, sięgnęłam po wsparcie. Przystawiłam telefon do ucha i z każdym kolejnym sygnałem próbowałam spokojniej dawkować wchodzące we mnie powietrze. Jednak równocześnie od skóry nogi odklejała się niebieska taśma rehabilitacyjna, a ściskający rzepkę ból zmuszał do zaciśnięcia zębów. Uczucie wyciągania kolana było tak mocne, że w duchu błagałam, aby naprawdę móc pozbyć się tej części ciała.

 

W końcu zamiast sygnału odezwał się męski głos, a ja poczułam na ramionach ciepło jego skóry i wyobraziłam sobie, jak całuje mnie w czoło. Przyszła pora, aby powiedzieć to, czego się bałam. A bałam się, że już więcej nie dam rady. Wśród ciemności zapaliła się jednak iskra nadziei, że dostanę prawdziwą męską radę – albo po prostu rozkaz. Tak byłoby najłatwiej.

 

Znów jednak okazało się, że prawda jest może prosta, ale niekoniecznie łatwa. Kolejne słowa wychodziły coraz wolniej i coraz ciężej, a zaciskająca się wokół gardła nić nie pozwalała mówić dalej. Mokre oczy chłonęły ciemność, a ja szukałam rozwiązań. W głowie zadawałam sobie wciąż pytanie: „Jaka jest najlepsza droga?”. Jednak nawet ze wsparciem z zewnątrz nie mogłam jej znaleźć. Ciało się poddało, zderzając głowę ze ścianą tak, jak oczekiwania z tym, co zastałam. Nie dostałam rozkazu ani mapy, która wskazywałaby drogę, więc zasnęłam z nadzieją, że odpowiedź może przyjdzie sama, jeśli jej pozwolę. Rozmowa z partnerem uświadomiła mi jednak, że stoję przed zadaniem, które potrzebuję rozwiązać sama, nawet jeśli cały czas będzie mi towarzyszył specyficzny smak niepewności.

 

Poranek obudził mnie falą, z którą popłynęłam. Zebrałam śpiwór z materaca, zjadłam jajecznicę i po słodkim czaju upchałam rzeczy do sakw i wskoczyłam na rower. Podczas jazdy do głowy zaczęły pukać myśli: „Co zrobię?”. Jednak wychodziłam im naprzeciw, przypatrywałam się obawom i tłumaczyłam sobie, że wcale nie muszę się bać i zamartwiać. Dzięki temu myśli się powoli rozpuszczały i jak nieproszeni goście opuszczały głowę jedna po drugiej. Za to ja jechałam dalej, już bez zbędnego balastu.

 

Obroty kół zaczęły zapętlać się w jednostajny szum. Powiedziałam sobie, że będzie tak, jak ma być – jeśli kolana odmówią posłuszeństwa, po prostu posłucham swojego ciała. A jeśli starczy mi sił, dojadę do Kostanay na dwóch kółkach. Zdecydowałam się przyjąć każdy scenariusz, nie dodając do niego poprawek. Z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej odpływałam. Zatraciłam się w dźwięku stepu. W małych kamykach, które odskakiwały pod ciężarem kół. W wietrze, który niósł szum stepowej trawy. W oddechu, który odzyskiwał lekkość. Napięcie z ramion znikało, a nogi zatraciły się w transie. Pierwszy raz od dawna byłam chwilą obecną. Odpuszczenie wlatywało między szprychy i rozwiewało splątane włosy. Nie odwracałam się za siebie, ani nie wypatrywałam tego, co nadejdzie. Rześkie powietrze, pełne jesieni, gładziło policzki, które po chwili podciągnęły się za sprawą uśmiechu. W oddali niebo zlewało się z ziemią, a ja czułam to zespolenie w sobie. Tak smakowałam słuszność.

 

Skręciliśmy w pole, aby znaleźć miejsce na nocleg. Zostawiłam wszystkich w tyle i po chwili zatrzymał się również dźwięk kół. Pole pachniało gorącym od słońca zbożem, które ktoś oblał złotą farbą. Bordowe krzewy zaglądały na ścieżkę, a niebo odgoniło wszystkie chmury, zostawiając jedynie pojedyncze białe muśnięcia. Otaczająca cisza wpływała przez uszy w głąb ciała, ale także delikatnie tuliła skórę. Oddech wpływał w przestrzeń i stawał się bezszelestny. I w tym właśnie momencie zasmakowałam prawdziwego spokoju. I właśnie wtedy przyszła prawda: że Kazachstan jest odzwierciedleniem mnie samej. Pokonywałam piekielne ścieżki, oblana klejącym potem, aby później jechać na oślep w śnieżycy. Drążyłam w sobie coraz głębiej, gubiąc zasięg GPS, zostawiając w tyle mapę i znosząc trudne warunki, które sama sobie sprawiałam. To była próba. Przez miesiąc przemierzałam własne wnętrze, aby lepiej się poznać, ale przede wszystkim, aby osiągnąć spokój. A on był możliwy jedynie poprzez odpuszczenie i wiarę w siebie oraz w to, co może przyjść.

Adela Uchmańska, autorka tekst i bohaterka Bike Jamboree

Adela Uchmańska, autorka tekst i bohaterka Bike Jamboree / fot. Anna Pawlak

Nie spodziewałam się, że złoty kolor stepu sprawi, iż parę miesięcy później, w Warszawie, stanę przed drzwiami psychoterapeutki. Że w grudniu zwołam pierwszy krąg kobiet i że będę zwoływać kolejne. Że usłyszę w końcu głos intuicji i zacznę podążać własną ścieżką. Zawsze myślałam, że przełomowe momenty są jak trzepnięcie w policzek albo kopniak w dupę. Kazachstan jednak okazał się być delikatnym pocałunkiem, źródłem, z którego piłam i które powoli rozlewało się we mnie. Podczas tego wyjazdu dostałam ziarenko, które w sobie zasadziłam. Jednak tylko ode mnie zależało, czy będę je sumiennie podlewać, aby wypuściło pęd i zakwitło.

Adela Uchmańska

4 pytania do Iśki i Adeli

Po co?

Nie martw się, że twoje życie wywraca się do góry nogami. Skąd wiesz, że strona, do której byłeś przyzwyczajony, jest lepsza niż ta, która przed tobą? (Rumi)

Iśka: Żeby oddzielić grubą kreską pierwsze 30 lat życia od kolejnych 30. Żeby coś wywrócić do góry nogami w sobie i w tym świecie.

Adela: Przed wyruszeniem traktowałam ten wyjazd jako najlepszy prezent na 25 urodziny i kolejną okazję do sprawdzenia siebie oraz wyjścia poza strefę komfortu. Gdy jednak patrzę na to z perspektywy sześciu miesięcy, podróż nie skończyła się wraz z powrotem do domu – teraz wiem, że Kazachstan był kluczem, którym otworzyłam drzwi do kolejnych zmian. Pojechałam po spokój i po głęboki wdech powietrza, pozwalający w końcu ruszyć dalej i zmierzyć się ze sprawami, które odkładałam.

Warto było?

Aby zdobyć najbogatsze doświadczenia i zaznać największych radości, trzeba po prostu wybrać życie niebezpieczne (Fryderyk Nietzsche)

Iśka: To najtrudniejsza i najbardziej przepełniona miłością rzecz, jakiej dokonałam w życiu. Oczywiście, że było warto.

Adela: Wyjechałam bez oczekiwań, a wróciłam z oczyszczoną duszą. Tam zasmakowałam prawdziwego spokoju i tam zapaliła się iskierka, która płonie we mnie teraz całym ogniskiem. Gdy wracam myślami do Kazachstanu i patrzę na obecne życie, oczy wypełniają się łzami wdzięczności. Było cholernie warto.

Jeszcze raz?

Czyń tylko to, co podpowiada ci serce (Diana Spencer)

Iśka: Teraz moje serce mówi: „Za żadne skarby!”. Ale być może za pół roku będzie się rwać do kolejnego ekstremum… Pytanie nie brzmi: „Czy w ogóle?” ale: „Z kim?”.

Adela: To, co przeżyłam, nie wydarzy się raz jeszcze – było wyjątkowe. Czuję jednak tak silny magnetyzm Kazachstanu i mieszkających tam ludzi, że pytanie brzmi „kiedy” wrócę. Podobnie zresztą z kolejnym wyjazdem w kolorach Bike Jamboree.

Najtrudniejsze?

Największą porażką jest zaprzestanie działania, a miarą sukcesu – sposób radzenia sobie z rozczarowaniami („Hotel Marigold 2”)

Iśka: Najtrudniej było codziennie spoglądać wstecz na miniony dzień i stwierdzać: „Dziś nawaliłam wielokrotnie. Ale jednak jestem tu i jadę dalej o własnych siłach”. Najtrudniej jest docenić samego siebie.

Adela: Najtrudniejsze było pozwolić być życiu takim, jakie jest. Do niedawna uwielbiałam mieć kontrolę i chciałam zmieniać rzeczywistość, gdy mi nie pasowała. W Kazachstanie nauczyłam się po prostu odpuszczać oraz doceniać rzeczy takimi, jakimi są. Dzięki temu zauważyłam siebie i uwierzyłam, że jestem wystarczająca.

Czym jest Bike Jamboree

Bike Jamboree to pierwsza w historii rowerowa sztafeta dookoła świata

Bike Jamboree to pierwsza w historii rowerowa sztafeta dookoła świata / fot. Megi Sobczak

Bike Jamboree to pierwsza w historii rowerowa sztafeta dookoła świata, zorganizowana przez Stowarzyszenie Afryka Nowaka, Fundację Światowe Jamboree i ZHP. Wyruszyła z Gdańska 27 maja 2017 roku, by latem 2019 roku dotrzeć do Wirginii na Międzynarodowy Zlot Skautów. Podróż zakończy się w Gdańsku w listopadzie 2019 roku. Przed uczestnikami 35 tys. km, 34 etapy i 21 krajów – podróż przez najpiękniejsze tereny półkuli północnej, by promować Polskę, przeżyć przygodę, a przy okazji pokazać, jak ważny może być we współczesnym świecie skauting. By poznać ludzi i miejsca, w których żyją. By zbliżyć się do granic – krajów, kultur, ludzkich historii. Bike Jamboree to historia o przyjaźni i wielkim wysiłku wielu osób – doświadczonych podróżników i ludzi bardzo młodych – by wspólnie zrealizować rowerową podróż dookoła świata. To rzecz o dzieleniu się: pasją, doświadczeniem i inspiracjami do spełniania marzeń. To również historia o współczesnym harcerstwie i uniwersalnym duchu braterstwa oraz wartościach, które są ponad wszelkimi podziałami i granicami geograficznymi.

Etap 5.

Etap 5. tworzyły cztery osoby – Adela Uchmańska, Anna Pawlak, Kamil Wereszczyński i Roman Kliniewski. Przez cały wrzesień przejechali 2 tysiące kilometrów, przemierzając kazachskie stepy. Zobaczyli wybudowaną pośród niczego stolicę oraz odwiedzili wiele małych pasiołków, podpatrując życie z dala od miast. Podczas podróży parokrotnie przeżyli szok. Zarówno za sprawą niewyobrażalnej przestrzeni, która wielokrotnie pozbawiona była nawet najmniejszego drzewa, jak i przez 30 stopniową różnicę temperatury, od ognistej żarki [upału], po zaskakującą wszystkich przedwczesną zimę. Wielokrotnie też wpadali w zachwyt, wpatrując się na przykład w „usypaną” nad ich głowami Drogę Mleczną. Na rowerach jechały cztery osoby, jednak w przygotowanie etapu zaangażowana była cała grupa ludzi o wielkim sercu. Na trasie uczestnicy byli parokrotnie gośćmi katolickich parafii, gdzie witali ich polscy księża. Obserwacja życia na misji oraz niewyobrażalne ciepło i uczucie wspólnoty sprawiło, że wyjazd był jeszcze bardziej wyjątkowy.

Etap 8.

Etap 8. przejechało pięcioro rowerzystów: Iśka Marchwica, Megi Sobczak, Rafał Flieger i Mati Trzeciak pod przewodnictwem Uli Ziober. Przez cały grudzień 2017 roku przejechali ok. 1200 km – z Barnaul w Rosji, przez Bijsk, Górnoałtajsk, góry Ałtaj, granicę w Taszancie, aż do Kobdo w Mongolii. Tam sztafetową pałeczkę przekazali jednoosobowej ekipie etapu 9. – Artur Wysocki samotnie przejechał prawie całą Mongolię, aż do Bulgan pod Ułan Bator.
Członkowie 8. etapu w podróży spędzili: urodziny Rafała, dzień św. Mikołaja, urodziny Iśki, święta Bożego Narodzenia i sylwestra. Przejechali przez wiele przełęczy, w tym Sjemiński Pierewał i Czike-Taman. Najwyższy punkt osiągnęli na 2700 m n.p.m. Przez większość trasy poruszali się po Czujskim Trakcie – drodze budowanej m.in. przez polskich zesłańców. Średnia dzienna temperatura wahała się od –20 do –45 stopni Celsjusza. W realizacji podróży pomagało im wiele osób w Polsce oraz trzy grupy polonijne w Rosji. Od napotkanych ludzi usłyszeli setki razy, że zamarzną i nie dadzą rady. Nie zamarzli. Nie żałują.

Więcej na www.bikejambore.pl

Oceń artykuł
1KOMENTARZ
  • Magda 7 grudnia, 2019

    „Wariaci” 🙂

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ