
Bieluń dziędzierzawa / fot. Canva
Nieopodal mojego domu rośnie sobie w najlepsze bieluń dziędzierzawa. Trujący, parszywy krzak z szyszkami pełnymi tłustych nasion. Ich garść prowadzi do wariatkowa i to najgorszą możliwą drogą; naokoło, przez meandry psychoz, maligny, lepkiego obłędu, dreszczy i płaczu
Wystaje taki chwast z wiślanych wałów i z daleka wrzeszczy:
„nie dotykaj mnie, nie jedz, bo własna matka cię nie pozna, a ty zapomnisz, że kiedykolwiek ją miałeś”.
Nic to jednak, bo oto naraz wypuszcza fioletowe kwiaty, które wabią, kuszą, bałamucą, że może nie będzie tak źle. Bo jak to, takie smukłe płatki, taki pachnący kielich, taka bibułka, no popatrz, liliowa, gdzież by on cię otruł, zjedz tę szyszkę i sobie trochę pofruwaj.
I znajdują się tacy, którzy się skuszą, by za godzinę wymiotować pająkami i szukać w rozpaczy sposobu na to, by przewinąć swoje decyzje do momentu sprzed defragmentacji mózgu.
Przeczytaj też:
Trzy dni sromoty, czyli gdy przeklnie cię Cyganka
Akt pierwszy – Babia Góra
Idzie ze mną K. i jeden z naszych psów – ten, który pierwszy czekałby w kolejce do zżerania bielunia, jakby kto stanął i rozdawał. Gorąco, miało być dwadzieścia stopni, jest o dziesięć więcej. Plecak na zmianę przestaje być i znowu staje się ciężki, gdy co kilkaset metrów uzupełniamy wyżłopane zapasy wody prosto ze strumienia. Inaczej nie da rady, nie wleziemy, wyschniemy na podeszwę, dobrze, że coś tam jednak płynie, dobrze. Fajna ta woda, przejrzysta, smakuje.
No i jest, tysiąc siedemset ileś, siadamy na kamieniu, nogi coś tam bolą, pies coś tam zmęczony. Na szczycie trochę ludzi – nie na tyle dużo, żeby wspominać z nostalgią kolejkę na Giewont, nie na tyle mało, żeby obawiać się o swoje truchło, którego nikt nie zauważy, jeśli niechcący zleci łbem w dół. Jest na przykład facet lat sześćdziesiąt, stoi z dzieckiem.
Dzieciak ma lat osiem, chemicznie łysą głowę i zespół Downa. Uśmiecha się, rozgląda, odpoczywa. Patrzy na swoje buty, macha nogami, odbija je sobie od kamienia i tak siedzi, jakby się chciał nasiedzieć na zapas, jakby sobie tak po prostu chciał pomachać – no więc macha w najlepsze.
Facet, to chyba jego ojciec, dowcipkuje w stronę jakiejś kobiety, że w dół chyba już będzie trzeba młodego nieść, ale zuch chłopak i tak, prawda?
Czyli wszedł.
Wchodzi więc i bieluń – mnie, prosto w synapsy. Zaczęło się – i już nic nie mogę zrobić.
Akt drugi – wystawa widocznych
Od rana wymiotuję pająkami. Hala Lipowa, będą różne psy, przyjdźcie, są też nagrody. Najlepszy pies z takich, najfajniejszy z innych; najlepszy właściciel, największe uszy. Konkurs piękności, konkurs miękkości. Plebiscyt psa dnia, psa roku, psa osiedla, a ogólnie wszystkie jesteście cudne, proszę popatrzeć, jakie merdanie, jakie tyłeczkiem kręcenie przednie.
Jedziemy z K. rowerami, nie pada. Można podpisać petycję o budowę cmentarza dla zwierząt – podpisujemy. Sobie najchętniej bym podpisała voucher na rozszarpanie przez borsuki, ale psy, jak już się wylogują – nie ma bata, ma być po ludzku.
I są, faktycznie – największe, najmniejsze, najbardziej takie oraz trochę inne. Zgarniają nagrody, tup tup, patrzcie państwo, niby łapki krótkie, a tułów jaki śmieszny! Jeden nie chce iść, pan niesie go więc pod pachą jak wielki, tłusty, kudłaty bochen nie wiadomo czego.
Jest taka wilczyca, prowadzi ją wolontariuszka z lokalnego schroniska. Stoją. Ktoś minie, ktoś poklepie po łbie. Klepię i ja, wilczycy się podoba, wyciąga do mnie długi pysk, stawia stempelki lodowatym nosem. Wszystkie psy mają ładunek, tak trochę dodatni, trochę ujemny, bilans na zero, ale afekt hula.
Tymczasem wilczyca to totem. Ani drgnie. Nie protestuje, nie cieszy się. Skorupa, w którą kiedyś, w ramach żartu, ktoś na oślep tchnął życie, by zapewnić kilkanaście lat regularnej matni. Takiej podlewanej patrzeniem przed siebie oraz brudną miską zupy z gówna i suchego chleba. I tyle, i nic, i nikt więcej nic nie wie. Tak sobie siedzi, nie macha niczym. Nigdzie nie wlazła i nikt jej nigdzie nie zabrał, no może tutaj, dziś, ale nic z tego nie wynika.
Nikt nie wziął do domu. Nic nie wygrała. Żadnej nagrody, bo nie było kategorii „największa chujnia świata”. Pogodzona. Wystawia łeb, wącha, ale w środku już nic nie ma. To znaczy coś by się znalazło, gdyby ktoś potrząsnął, otrzeźwił. Nikt nie trzęsie. Pogodzona, siedzi.
Bieluń piłuje w czaszce. Pluję gwoździami, w gardle stoi gruda ziemi, po plecach płynie obrzydliwy pot.
Akt trzeci – flashbacki
Mam jedenaście lat, gram w drugich skrzypcach. I will follow him, jest nas dużo, są trąbki, z chóru dochodzi cantabile, dyrygent marszczy czoło. Zaraz coś się zmienia, obraca do góry nogami, w uszach pisk, w ustach żelazo, po scenie spływa krew.
Nagle czarno, dryfuję, ciągnie mnie gdzieś bezwładnie, gałki oczne wyschły całkiem. Pojawiają się oni, na zmianę, dziwni, mroczni; jest rzygający rezerwista na dworcowej ławce, przeklęty pijak bez nóg, który ganiał dzieci na wózku i ryczał ze śmiechu, jak pierzchły mu spod kół; jest gruby skurwysyn z kolonii, który napompował ropuchę przez słomkę i cisnął nią w jezioro. Rozbijam mu nos raz jeszcze, niech krwawi, niech tańczy jak obłąkaniec.
Duszę się, nie znam już żadnego języka. Brudny dzieciak wyjada z ziemi larwy, które już dawno przestały się ruszać. W szkole dostał kolorowy zeszyt, piórnik i wpierdol.
Tuż obok łypie sąsiad, córka miażdży mu czaszkę, nie bez powodu, zasłużył, aż za mocno. Szlachtują świniaka, ten ryczy, charczy, nie ma już w nim nic. Trupy w mundurach wypełzają jeden po drugim, nie mają kończyn, głów, serc i nazwisk. Matki zasłaniają sobą wszystko, co im jeszcze zostało, za chwilę nie mają już nic. Idi na chuj, krzyczą biesy, wstrętne kły sterczą ze zgniłych pysków, rwą, drą, palą.
Bieluń się wwierca, zaprasza do przejścia przez wrota, nie będzie już gorzej, mam mu zaufać. Nie ufam, już za późno.
Ktoś kogoś bije, oczy zaszły mi smołą, nie widać już absolutnie nic. Bieluń zrobił swoje. Matka mnie nie pozna.
Zapomniałam, że ją kiedykolwiek miałam.