
Złoty Budda, Bangkok, fot. Adobe Stock
Pierwsze co uderzyło mnie w stolicy Tajlandii, to zgiełk i wszechobecne zamieszanie. Tysiące aut, skuterów i tuk tuków ścigających się na skrzyżowaniach, a między nimi tłumy ludzi, wesoło przemierzających ulice, pracownice seksualne rozmawiające w najlepsze na rogach ulic i gmachy świątyń, dumnie wychylających swoje dachy z nad tego chaosu.
Z początku myślałam, że nie polubię tego miasta. Nie minęło jednak dużo czasu, a zakochałam się w Bangkoku bezpowrotnie. Muszę przyznać, że spory udział miały w tym moje ulubione knajpy, gdzie zarówno Pad Thai jak i pierwszorzędny zestaw kuchni japońskiej kosztował mnie 10 zł.
Kolejnym czynnikiem było codzienne przemierzanie miasta na skuterze, szczególnie podczas zachodów słońca. Dużą rolę odegrało także moje mieszkanko na 17 piętrze, z którego rozciągał się obłędny widok na całe miasto.
A na samym końcu warto wspomnieć Khao San Road, gdzie w dzień miałam w zwyczaju zasiadać w małej kafejce i pracować, a w nocy imprezować drzwi obok. Z całą pewnością wrócę do Bangkoku, a w międzyczasie podzielę się z tobą wiedzą, która na pewno przyda ci się, jeśli też planujesz się tam wybrać.
Świątynie w Bangkoku

Świątynia Wat Arun, Bangkok, fot. Orka Politowicz
Bangkok ma swoje jasne i ciemne strony, poza morzem turystów, które zalewa miasto od rana do nocy w każdy dzień tygodnia, jest tu też wiele biedoty, która uciekając przed skrajnym ubóstwem znalazła schronienie w tutejszych slumsach. Lubię jednak myśleć, że każde miasto tego typu samo waży sobie równowagę między tą ciemną i jasną stroną, a jedyne co my możemy z tym zrobić, to dać się ponieść tam, gdzie akurat nas pokieruje. Dlatego w tym artykule opowiem o jaśniejszej stronie Bangkoku, tej która zachwyca i pozostawia po sobie apetyt na więcej.
Pierwszym aspektem „jasnej strony” są z całą pewnością zabytki i świątynie. Nie byłabym sobą, gdybym nie przemaszerowała przez drzwi najważniejszych z nich. Jeśli jednak nie zależy ci tak bardzo na zabytkach, wystarczy że odwiedzisz pałac królewski i świątynię Wat Arun Ratchawararam. Pałac jest ogromnym kompleksem, na który składają się liczne wystawy, świątynie, a nawet (jeśli masz szczęście) pokaz taneczny. Wszystko to okraszone wspaniałą architekturą, wachlarzem barw i bujną roślinnością – jak na królewski ogród przystało.
Świątynia Wat Arun jest za to spektakularną perełką architektoniczną po drugiej stronie rzeki, można tam dopłynąć tramwajem wodnym (co stanowi dodatkową atrakcję, a kosztuje ok. 2 zł). Możesz tam dowiedzieć się bardzo wiele na temat historii buddyzmu, a także podziwiać misternie wykonane detale, które z daleka sprawiają wrażenie, jakby gmach był zbudowany z klocków lego.
Świątynie i zabytki są nieodłączną częścią Bangkoku, która jak nigdzie indziej przeplata się z życiem codziennym. Poza turystami przechadzającymi się licznymi świątyniami, zobaczysz tam także modlących się lokalnych mieszkańców. Większość z tych miejsc jest bowiem czynnym miejscem kultu. To bardzo spodobało mi się w Bangkoku – taki miks tradycji i nowoczesnego podejścia.
Zobacz koniecznie:
Północ – Południe. 3 tygodnie w Tajlandii – co zobaczyłam i za ile
Central Park, ale to Bangkok

Warany w parku, Bangkok, fot. Orka Politowicz
Zanim dojdę do bardziej rozrywkowych części tego miasta, wspomnę o kryjówkach, do których mimowolnie trafiałam dzień po dniu, w ucieczce przed wysoką temperaturą i słońcem. Jedną z nich jest Benchakitti, śliczny park z ogromnym stawem. W jego zachodniej części znalazłam cudowny ogród liliowy, po którym można przechadzać się murowanymi ścieżkami, otoczonymi jeziorkami z tropikalną roślinnością. Zgiełk miasta tam nie dociera, tak więc poza mną, chowało się tam wiele zwierząt i ptaków.
Jednak moim zdecydowanie ulubionym miejscem w Bangkoku jest Lumphini, czyli park położony przecznicę dalej, gdzie grasują hordy waranów. Są wszędzie, pływają w stawie, przechadzają się po alejkach, odpoczywają w cieniu ławeczek. Niektóre okazy osiągają prawie 2 metry i mogą wystraszyć na pierwszy rzut oka, ale nie są niebezpieczne.
Zdarza się, że warany pojawiają się także w innych częściach miasta, zwykle pustosząc sklepy spożywcze.
Zobacz też:
Amazonia. Piranie i Świątynia Boga
Street food i inne przyjemności

Bangkok w nocy, fot. Orka Politowicz
Rozmawiając o Bangkoku, grzechem byłoby nie wspomnieć jedzenia, które uśmiechało się tam do mnie ze wszystkich stron. Street food jest dumą Tajlandii, a szaszłyczki z drobiowych podudzi to przysmak, za który wiele mogę oddać. Na szczęście wcale nie trzeba, bo cena to zwykle 10 bhatów (1 zł). Idąc dalej mamy mango sticky rice, czyli niepozorne danie złożone z kleistego ryżu i świeżo obranego mango, które może porządnie zawrócić w głowie.
Miejsce, które najbardziej wyróżnia się na mapie Bangkoku pod względem jedzenia to Chinatown, czyli chińska dzielnica, która co wieczór zamienia się w aleję smaków. Główną ulicą, z obu stron, ciągną się kramy i restauracje, sprzedające świeże owoce morza, specjały tajskiej kuchni, przekąski i słodycze.
Stanowiska grillowe oferują szaszłyki mięsne, okrę, grzyby kilku rodzajów, kalmary, ośmiornice i inne przysmaki. Za to jedną z bardziej rozpoznawalnych przekąsek dzisiejszych czasów stał się tost ze sklepu 7/11, który kosztuje 20 bhatów (2 zł) i jest podawany na ciepło. Sama nie uwierzyłabym w jego fenomen, gdybym nie spróbowała.
Inną przyjemną dzielnicą jest Sukhumvit, które (mimo obecności ogromnej liczby pracownic seksualnych) zawsze witało mnie uroczymi stoiskami z małymi, plastikowymi stoliczkami i krzesełkami, a także lodówką turystyczną, z której właściciel serwował napoje wyskokowe. Jedno z takich miejsc należy do Nany, u której byłam stałym gościem.
Jej kram otwarty jest do 7/8 rano, tak więc zawsze można z niego skorzystać, gdy wszystkie „oficjalne” miejsca się zamkną. A tych nie brakuje – jeśli lubisz bardziej luksusowe bary, to z całą pewnością przypadnie ci do gustu Pastel, rooftop bar (tuż obok stanowiska Nany, na dachu hotelu Kingston). Z całą pewnością warto pojawić się tam lub na innym rooftlopie, żeby zerknąć na przepiękną panoramę miasta.
Khao San Road
Poza atrakcjami dla zwykłych śmiertelników, istnieje też Khao San Road, miejsce, które nigdy nie śpi. Zarówno ta wyjątkowa ulica, jak i przecznice dookoła, charakteryzuje ogromna ilość barów, kawiarni, klubów i restauracji, gdzie w ciągu dnia można smacznie zjeść, a po zmroku posłuchać muzyki na żywo, lub zwyczajnie polecieć w tango.
Khao San specjalizuje się w klubach, które, niezależnie od dnia tygodnia, pełne są zarówno turystów, jak i lokalsów. Cała ulica jest tak tłoczna, że ciężko jest przejść i wypełniona wieczną kakofonią, do której dość trudno przywyknąć. Dodatkowo wszędzie kursują sprzedawcy suszonych skorpionów, pająków i innych jadalnych insektów, nieraz wymachując nimi przed twarzami przechodniów.
Bardzo dużo czasu spędziłam w Mad Monkey, czyli imprezowym hostelu położonym 10 minut spacerem od Khao San Road, gdzie spałam pierwsze dwie noce, a później wracałam przy każdej możliwej okazji. Jest to wspaniałe miejsce do poznawania ludzi, szczególnie jeśli podróżujesz solo. Hostel ma swoją restaurację, bar i basen, a jego zamysłem jest łączenie backpackerów z całego świata za pomocą wiecznej imprezy.
Przeczytaj też:
Polka w Afryce. Przejechała Kenię i Tanzanię na rowerze
Małe podsumowanie, co i ile kosztuje w Bangkoku

Autorka tekstu, fot. arch. własne
Mam nadzieję, że udało mi się namówić cię na Bangkok. Myślę, że jest to jedno z takich miejsc, które można kochać lub nienawidzić. Na koniec podrzucę trochę informacji praktycznych, na temat transportu, noclegów i kosztów życia codziennego.
Transport
Zacznijmy od tego, że najlepszy sposób na poruszanie się po mieście to Grab, czyli lokalny Uber, ale w wersji skuterowej. Oznacza to, że nasz kierowca prowadzi skuter, a my jedziemy z tyłu. Mój zwykły kurs na Khao San (8 km) kosztował mnie ok. 100 bhatów, czyli 10 zł. Bardzo miło jeździ się również tuk tukami, ale są zdecydowanie lepsze na krótkie dystanse, ze względu na małą prędkość (nigdy nie mów tego kierowcy tuk tuka, bo na pewno będzie w stanie udowodnić ci, że jego pojazd prześcignie skuter).
Koszt tuk tuka może się wahać w zależności od pory dnia i miejsca z którego jedziemy, zawsze warto się jednak targować, bo kierowcy zawyżają ceny. Przeważnie dystans 3-4 kilometrów nie kosztuje więcej niż 300 bhatów (30 zł)
Zakwaterowanie
Jeśli chodzi o zakwaterowanie – bardzo polecam hostele z dormami, które są świetną szansą na poznanie nowych ludzi (ja korzystałam z Mad Monkey, ale jest to hostel typowo imprezowy, czyli głośny).
Cena za noc to 90 zł. Jeśli wolisz hotele – jest ich bardzo wiele, ja nocowałam w Travelodge Sukhumvit (bardzo dobra lokalizacja, standard, basen na dachu i fajna restauracja). Cena za pokój dwuosobowy to ok. 150 zł za noc.
Jeśli zostajesz w Bangkoku na dłużej, bardzo polecam wynajęcie sobie Condo, czyli małego apartamentu typu kawalerka. Dostępnych jest wiele, zarówno na najem krótko jak i długoterminowy. Moje Condo kosztowało ok. 70 zł za noc i było położone na najwyższym piętrze budynku, w którym miałam także dostęp do basenu i siłowni.
Jedzenie w Bangkoku
Jedzenie w Bangkoku jest przyjemnie tanie, spokojnie można ograniczyć się do wydatków rzędu 50 zł dziennie, wliczając w to dwa posiłki w knajpach, napoje i drobne zakupy w 7/11. Posiłek w przeciętnej restauracji kosztuje między 100 a 300 bhatów (10-30 zł). Street food jest dużo tańszy, można się nieźle najeść za 10 zł.