Artysta – recenzja w krainie niezdrowej nostalgii
Artysta Michela Hazanaviciusa to sto minut stężonej przyjemności, ale po wyjściu z sali pojawia się pytanie: w jak fatalnej kondycji musi być kino, skoro takie obrazy zostają obsypane deszczem nagród?

Artysta Michela Hazanaviciusa to sto minut stężonej przyjemności, ale po wyjściu z sali pojawia się pytanie: w jak fatalnej kondycji musi być kino, skoro takie obrazy zostają obsypane deszczem nagród?
Artysta to sto minut stężonej przyjemności, ale po wyjściu z sali pojawia się pytanie: w jak fatalnej kondycji musi być kino, skoro takie obrazy, napędzane tylko i wyłącznie zręcznym warsztatem reżysera i nostalgią widzów, zostają obsypane deszczem nagród?

Artysta Michela Hazanaviciusa to sto minut stężonej przyjemności, ale po wyjściu z sali pojawia się pytanie: w jak fatalnej kondycji musi być kino, skoro takie obrazy zostają obsypane deszczem nagród?
„Artysta” Michela Hazanaviciusa jest filmem równocześnie olśniewającym i budzącym niepokój. Seans to sto minut stężonej przyjemności, ale po wyjściu z sali pojawia się pytanie: w jak fatalnej kondycji musi być kino, skoro takie obrazy, napędzane tylko i wyłącznie zręcznym warsztatem reżysera i nostalgią widzów, zostają obsypane deszczem nagród?
„Artysta” to film niemy i czarno-biały. Jego forma ma znaczenie w tym sensie, że zaprezentowana w nim historia zabiera nas do przełomu lat 20. i 30., czyli do momentu, kiedy X muza właśnie otwierała się na dźwięk, przez co dawne sławy, które nie dysponowały atrakcyjnym głosem, były strącone z piedestału, a ich miejsce zajmowały nowe i bardziej wszechstronne talenty. Do tych pierwszych należy George Valentin (Jean Dujardin), zapomniany amant, który nie chce iść z duchem czasu; do tych drugich – Peggy (Bérénice Bejo), niegdyś ambitna statystka, teraz wielka gwiazda, która część swojego sukcesu zawdzięcza Valentinowi. Ta historia wzlotu, upadku i odkupienia zostaje opowiedziana z zadziwiającą lekkością. Hazanaviciusowi udaje się tak manipulować archaiczną formą, że podczas oglądania „Artysty” nie czuje się żadnego dyskomfortu, żadnego poczucia braku. Dotychczas po kino nieme sięgali przede wszystkim awangardziści pokroju Billa Morrisona i Guya Maddina lub twórcy offowi jak Andrew Leman, twórca „Zewu Cthulhu”. „Artysta” nie jest jednak ani filmem eksperymentalnym, ani niskobudżetowym hołdem – to pokazana z rozmachem esencja całego starego Hollywood, w której melodramat miesza się z komedią, thrillerem szpiegowskim i opowieścią o równie sympatycznych co inteligentnych zwierzętach.
To wszystko nie zmienia faktu, że jest to jedynie efektowna i programowo infantylna bzdurka, która swój sukces zawdzięcza w dużej mierze temu, że w dobie 3D i IMAX-ów oferuje coś tak bezwstydnie nieaktualnego. Nostalgia bywa przyjemna w małych dawkach, ale w większych powoduje zastój i melancholię. A ta, jak pokazał to niedawno Lars von Trier, poprzedza koniec świata.