Anna Wyszkoni: Roztańczony „Księżyc nad Juratą”
Nie wszystko przecież musi być takie poważne i wydumane, prawda?
Ania Wyszkoni ma na swoim koncie już kilka platynowych płyt, a ostatnio do jej kolekcji trafiła kolejna – za album „Jestem tu nowa”. Jednak artystka nie zamierza odcinać kuponów od dotychczasowej twórczości i zamiast kolejnych ballad, tym razem proponuje swoim fanom wakacyjny, radosny i roztańczony hit na lato „Księżyc nad Juratą”
Skąd pomysł na utwór „Księżyc na Juratą”? Nie jest to zapowiedź nowej płyty, prawda?
– Czasami przychodzi taki moment, że nie ma jeszcze planu na cały album, a pojawia się coś, co bardzo chciałoby się zaprezentować fanom. Tak zdarzyło się tym razem. Świetny, melodyjny numer Jana Borysewicza, nieco w stylu latino, wstrzelił się idealnie, gdyż jestem zafascynowana wszystkim, co związane z Hiszpanią.
To nie jest twoja pierwsza współpraca z Janem Borysewiczem. Po czyjej stronie tym razem była inicjatywa?
– Ja raczej nie należę do osób, które chodzą i o coś proszą. Wszystko w moim życiu dzieje się naturalnie. Może śmiesznie to zabrzmi, ale chyba wysyłam w kosmos fluidy, które powodują, że przyciągam ludzi, którzy w danym momencie mojego życia są dla mnie odpowiedni. Może tak przyciągnęłam Janka, który zaproponował tę kompozycję właśnie mnie.
W utworze „Księżyc nad Juratą” chodzi głównie o zabawę?
– Zgadza się.
Czy to ma coś wspólnego z twoją chorobą? Zmieniłaś patrzenie na świat? Chcesz teraz bardziej korzystać z życia?
Anna Wyszykoni: Etap choroby zostawiłam dawno za sobą. Ale nie ma co ukrywać, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. I pewnie dlatego właśnie na tym etapie życia nagrałam „Księżyc nad Juratą”.
Mam w repertuarze wiele ballad, bardzo emocjonalnych i głębokich piosenek z przesłaniem. Teraz poczułam moment na to, żeby się trochę zabawić. Nie wszystko przecież musi być takie poważne i wydumane, prawda?
Zdecydowanie!
– A poza tym nie chcę zjadać własnego ogona czy odcinać kuponów. Mogłabym bezpiecznie nagrywać kolejne podobne ballady, bo radia z chęcią je grają, ale znudziłabym się sama sobą. Chcę stawiać sobie kolejne wyzwania. I ta piosenka, wbrew pozorom, jest dla mnie takim właśnie wyzwaniem. Bo pomimo, że jest lekka i bez głębszej filozofii, to w moim repertuarze jest zaskakująca. Sama też lubię artystów, którzy wciąż zaskakują, eksperymentują i się zmieniają.
Niedawno, z okazji Parady Równości w Warszawie, dodałaś zdjęcie na Instagramie z tęczową flagą i napisałaś pozdrowienia dla społeczności LGBT. Miałaś świadomość, że w naszym kraju możesz za to oberwać?
– Nie kalkulowałam. To była moja wewnętrzna potrzeba. Bardzo żałowałam, że nie mogłam być na Paradzie Równości, ale akurat miałam koncert. Działam zgodnie z tym, co podpowiada mi serce. Jestem człowiekiem, który zawsze będzie bronić wolności każdego z nas. Uważam, że jeśli dorosła osoba nikogo nie krzywdzi, to ma prawo do wolności i praw człowieka dokładnie takich samych jak wszyscy inni. Zaskoczyła mnie reakcja niektórych obserwatorów mojego profilu, którzy zaczęli zachowywać się agresywnie. Ale takie komentarze powodują, że jeszcze bardziej zbliżam się do osób ze środowisk LGBT, które z taką agresją muszą się mierzyć na co dzień.
Jesteś jedną z tych artystek, które bardzo dbają o swój wizerunek. Czy moda to twój konik czy raczej wymóg sceniczny?
–Lubię modę i lubię się nią bawić. W tej kwestii też nabrałam dystansu. Pamiętam taki moment kilka lat temu, gdy „mała czarna” była najbezpieczniejszą kreacją. Zakładała ją prawie każda artystka, bo wtedy było pewne, że nikt jej nie skrytykuje. Na szczęście dojrzałam do tego, żeby powiedzieć sobie „dość”. Gdzie ja mam się bawić modą jeśli nie na scenie? I zaczęłam eksperymentować. Poznałam też ludzi, którzy pomagają mi w tej kwestii, otwierają oczy na coraz odważniejsze kreacje. Mam wrażenie, że młodzi styliści niczego się nie boją i nie znają żadnych granic. Dzięki nim ja też się wyluzowałam. Nauczona doświadczeniem wiem, że cokolwiek bym założyła i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto obrzuci mnie hejtem. Więc dlaczego nie „zaszaleć”?
A kiedy szalejesz, to według własnych pomysłów czy wolisz robić to pod okiem stylistów?
– Prawie zawsze zaczynam od rozmowy ze stylistą. Mam kilka granic, których nie chcę przekraczać, np. nie lubię czuć się przebrana i muszę mieć swobodę. Poza tym hulaj dusza, piekła nie ma. Styliści wiedzą, że jestem otwarta na propozycje, więc często proponują mi bardzo odważne kreacje.
Zauważyłem, że masz bardzo wierne fan-cluby i fanów, którzy jeżdżą za tobą z koncertu na koncert. To też udało się wypracować?
– To akurat chyba efekt szacunku, jakim darzę swoich fanów. Nigdy nie zagrałam koncertu na 50 procent. Do każdego bardzo się przygotowuję począwszy od kreacji, a skończywszy na detalach muzycznych. Wiem, że dla niektórych ludzi taki koncert może być jedyną szansą w życiu, by zobaczyć danego artystę. Te wspólne 2 godziny mogą pamiętać przez wiele lat. Staram się więc, żeby pamiętali mnie jako artystkę bardzo im oddaną.
Twój partner i zarazem menadżer nie jest zazdrosny o publiczność?
– Chyba nie. /śmiech/
A jakie są plusy i minusy życia z partnerem, który równocześnie jest menadżerem?
– Plusem jest to, że mamy wspólną pasję i kiedy rozmawiamy o muzyce, szczególnie wtedy, kiedy wszystko idzie po naszej myśli, to się pozytywnie nakręcamy. Razem współtworzymy moje show koncertowe, wymyślamy koncepcje płyt czy klipów. Bywa, że pomysły rodzą się w kuchni przy śniadaniu albo na wakacjach. A jakie są minusy? Czasem nie potrafimy zapomnieć o pracy, odciąć się. I kiedy pojawiają się jakieś problemy na drodze artystycznej, to oboje w tym toniemy i wzajemnie się dołujemy. Ale kiedy próbuję policzyć wszystkie plusy i minusy, bilans jest ciągle dodatni. W tym temacie nie planuję zmian.
Mija 10 lat jak opuściłaś Łzy. Jak z perspektywy oceniasz tę decyzję?
– Uważam, że była to jedna z najlepszych decyzji mojego życia. Mogłam odcinać kupony i nie opuszczać mojej strefy komfortu, ale zaryzykowałam i nie żałuję. Ja po prostu w pewnym momencie zaczęłam się męczyć w tamtym zespole. Myślę, że moi ex-koledzy mogli też czuć się zmęczeni mną. Potrzebowałam już innych dźwięków, a oni chcieli tworzyć nową płytę, która estetycznie zupełnie mi już nie odpowiadała. Byliśmy na totalnym rozdrożu. Sfera artystyczna wpłynęła na nasze relacje prywatne i właściwie przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Ostatnie kilka miesięcy naszej wspólnej pracy, kiedy intensywnie koncertowaliśmy, to była prawdziwa męka zarówno dla mnie, jak i pewnie dla nich.
A jak sobie radzisz dzisiaj z atakami Łez na twoją osobę?
– Puszczam je mimo uszu, bo naprawdę nie robię nic złego. I chociaż jestem współautorką wielu przebojów Łez, to rzadko korzystam z tamtego repertuaru. Najczęściej robię to na prośbę reżysera lub producenta programu czy festiwalu telewizyjnego, w którym biorę udział. Podczas moich solowych koncertów śpiewam tylko jeden utwór Łez; „Oczy szeroko zamknięte” – w całkowicie zmienionej aranżacji. I to absolutnie wystarczy zarówno mnie, jak i publiczności, bo przez tych 10 lat nagrałam wiele przebojów, które wypełniają cały mój program. Bardzo bym chciała, żeby moi byli koledzy dali sobie spokój, bo nie robię niczego przeciwko nim, robię swoje i uważam, że dla każdego z nas jest miejsce na rynku. Ich ataki są zupełnie bezpodstawne.
Kiedy można się spodziewać kolejnego albumu Ani Wyszkoni?
– Chyba nie szybciej niż jesienią przyszłego roku Ale wszystko może się zmienić, gdy nagle dostanę twórczej weny.
Czy będą na niej latynoskie klimaty?
– Nie sądzę… „Księżyc nad Juratą” na ten moment zaspokoił moje taneczne inklinacje. Ale płyta na pewno będzie inna od poprzedniej, żeby znów zaskoczyć fanów i nie znudzić się samą sobą.
Paweł Trześniowski