Anita Lipnicka: fascynujący świat mężczyzn
Zwierzenia Anity Lipnickiej. O rozstaniu z Johnem Porterem i o tym jak się robi nieprzyzwoitą muzykę.
O rozstaniu z Johnem Porterem i o tym jak robi się nieprzyzwoitą muzykę Miastu Kobiet opowiada Anita Lipnicka
MIASTO KOBIET: Niebawem po raz pierwszy od wielu lat wyruszasz w solową trasę koncertową. Nie będzie Ci brakowało wsparcia Johna?
ANITA LIPNICKA: Mamy już pierwszy koncert za sobą i poszło całkiem dobrze! Oczywiście, pojawienie się solo na scenie, po ośmiu latach wyłącznej współpracy z Johnem, było dla mnie źródłem ogromnego stresu i wielkim przeżyciem. Zresztą nie tylko dla mnie – dla całego zespołu też! Koncerty z Johnem to była absolutna jazda bez trzymanki, dużo improwizacji, wolna forma ekspresji, oparta na ewidentnym przewodnictwie Johna jako lidera muzycznego i wspaniałego instrumentalisty. Tym razem chodzi o doświadczenie zupełnie odmiennego rodzaju – w mojej muzyce liczy się absolutne skupienie, precyzja w tworzeniu określonych dźwięków w ściśle określonym czasie. Wszyscy musimy się zdyscyplinować, grać w sposób bardziej oszczędny i selektywny. To w końcu bardzo intymny projekt, oparty na brzmieniu instrumentów akustycznych. Nie ma tu możliwości, by ukryć się za ścianą spontanicznie wygenerowanego chaosu. Maksymalny reżim! I to jest najtrudniejszy aspekt całego przedsięwzięcia.
MIASTO KOBIET: Wśród Twoich muzycznych współpracowników są wyłącznie mężczyźni. Czy to znaczy, że w kwestiach zawodowych lepiej się z nimi dogadujesz niż z kobietami?
ANITA LIPNICKA: Taka już natura mojego zawodu – środowisko muzyczne zdominowane jest przez mężczyzn. Wciąż jest ich znacznie więcej niż kobiet wśród muzyków, realizatorów dźwięku czy producentów. Jestem więc niejako skazana na ich towarzystwo. Ale nie mogę narzekać. Wychowałam się ze starszym od siebie o trzy lata bratem i odkąd pamiętam, chcąc, nie chcąc, musiałam próbować odnaleźć się wśród chłopaków, walczyć o swoją pozycję, równe traktowanie i szacunek. Całe dzieciństwo przechodziłam w spodniach, grając w piłkę, skacząc do wody na główkę i wspinając się na najwyższe drzewa w okolicy. Wszystko po to, aby udowodnić, że dziewczyna też może! Chyba coś z tego mi zostało do dzisiaj, chociaż na przestrzeni czasu te relacje z męskim środowiskiem stały się dla mnie zdecydowanie bardziej swobodne, oparte raczej na partnerstwie niż rywalizacji. Uwielbiam mężczyzn, ich świat mnie nie przeraża, wręcz przeciwnie – fascynuje i uwodzi. Dla kontrastu dodam jednak, że nie otaczam się w pracy wyłącznie facetami. Moją menedżerką jest cudna kobieta, Julita, na koncerty jeździ ze mną Magda, a za całość promocji mojej płyty odpowiadają wyłącznie kobiety z firmy Pomaton EMI. Wychodzi więc na to, że z chłopakami jest fajna zabawa, ale jeśli chodzi o konkrety, to wolę, żeby czuwały nad nimi niezawodne babki!
MIASTO KOBIET: A prywatnie: masz bliską przyjaciółkę lub przyjaciółki, z którymi umawiasz się na typowo babskie spotkania, plotki, wypady do sklepów?
ANITA LIPNICKA: No i tu pojawia się pewien problem. Z nieukrywaną zazdrością przyglądam się grupkom przyjaciółek przy kawie czy drinku, dyskutujących z wypiekami na twarzy o najnowszych trendach w modzie, dzieciach, skutecznych metodach wychowawczych albo przepisach kulinarnych. To jest świat, którego meandry pozostają mi wciąż obce i dziwnie nieodgadnione. Nienawidzę na przykład ciuchowych zakupów, więc odpada mi poważny obszar naturalnej integracji z kobietami. Ale nie dramatyzuję, bo są również bliskie mi kobiety, nieprzystosowane do rzeczywistości podzielonej na damską i męską. Takich jak ja jest więcej i jakoś się odnajdujemy, dzięki Bogu.
MIASTO KOBIET: Nie jest tajemnicą, że Twoi życiowi partnerzy – kiedyś Andrzej Zeńczewski, a teraz John Porter – to muzycy. Co Cię pociąga w takim typie mężczyzny?
ANITA LIPNICKA: Wychodzi na to, że „chłopak z gitarą byłby dla mnie parą”! Próbowałam w swoim czasie innych kombinacji, był moment, kiedy się zawzięłam, że poszukam kogoś bardziej „normalnego”, statecznego mężczyzny wykonującego poważny zawód. Skutki okazały się marne. Dzisiaj wiem, że muszę być z artystą, kimś odpowiednio szalonym i kreatywnym, kto mnie stymuluje, fascynuje i… rozumie. Nie spotkałam żadnego lekarza czy prawnika, przy którym poczułabym się wystarczająco swobodnie. Nie wiem, o co chodzi w tym wszystkim, ale kiedy jestem na inspirującym koncercie, słucham płyt ulubionych artystów, odczuwam magię, rodzaj „braterstwa krwi”, które jest dla mnie niezbędnym elementem pierwotnej fascynacji i w konsekwencji – udanego związku. To jest świat, który wybieram. Do niego przynależę. I jako człowiek, i jako kobieta.
MIASTO KOBIET: Swoje pierwsze sukcesy odniosłaś jako bardzo młoda dziewczyna. Jaki wpływ na Twoją osobowość miała tak nagle zdobyta popularność?
ANITA LIPNICKA: Ogromny. Trudno to wyjaśnić, mało kto chce wierzyć w to, co powiem, ale nie czułam się komfortowo w roli superstar, jak to było za czasów Varius Manx. Bycie na świeczniku wykoślawia relacje ze światem zewnętrznym, a nawiązywanie przyjaźni, autentycznych i czystych więzi międzyludzkich staje się czymś nieosiągalnym. Następuje powolny proces alienacji – i z tym nie było mi dobrze. Zdecydowanie bardziej cieszy mnie pozycja, w której jestem dzisiaj – robię, co kocham, moja twarz pozostaje w miarę moją (nikt nie zaczepia mnie na ulicy ani nie przeszkadza w zjedzeniu obiadu ze znajomymi w restauracji!), przy okazji realizuję się artystycznie i mogę żyć komfortowo z muzyki. Czego chcieć więcej? Wreszcie mogę powiedzieć, że jestem panią swojego losu, i wziąć za niego całkowitą odpowiedzialność. Do tego z premedytacją, drogą negatywnej eliminacji, dążyłam przez ostatnie 10 lat swojej kariery: co mi nie po drodze – do kosza! Teraz jestem, gdzie jestem, i tu mi dobrze.
paw 21 lutego, 2017
Zeńczewski?Porter? to jej byli faceci ,a inni ?