Anita Lipnicka – Szukam kluczy do innych drzwi
Niedawno ukazała się płyta „Vena Amoris”, pierwsza od 13 lat zaśpiewana przez Anitę Lipnicką po polsku. Nagrywała ją w kilku miejscach, m.in. w Londynie. Czas pokaże, czy będzie kolejnym przełomem w jej artystycznym życiu.

Jestem autorką tekstów, ale nie wszystkiego co piszę, jest o mnie. Filtruję przez moją wrażliwość różne historie, które wokół słyszę, ale faktem jest, że piszę w sposób emocjonalny, bardziej sercem niż rozumem. / fot. Katia Serek
Niedawno ukazała się płyta „Vena Amoris”, pierwsza od 13 lat zaśpiewana przez Anitę Lipnicką po polsku. Nagrywała ją w kilku miejscach, m.in. w Londynie. Czas pokaże, czy będzie kolejnym przełomem w jej artystycznym życiu.

Jestem przytłoczona życiem w mieście, rutyną związaną z mieszkaniem w centrum Warszawy, odwożeniem dziecka w korkach do szkoły i takimi zwyczajnymi sprawami. Moje marzenia stają się coraz prostsze. / fot. Katia Serek
We wkładce do płyty napisałaś, że praca nad „Vena Amoris” była dla Ciebie podróżą pełną wrażeń. Jakich?
Same początki, czyli tworzenie, składanie materiału, nagrywanie dema, potem cała przygoda realizacyjna w studio, zwłaszcza moment nagrań w Londynie. Tam nagrywaliśmy na żywo, a takie nagrania charakteryzują się tym, że są zapisem chwili, czymś zupełnie niepowtarzalnym. Czymś, czego nie można w żaden sposób odtworzyć, zmienić w postprodukcji. Po trzech dniach prób weszliśmy do studia i sieknęliśmy całość „na setkę” w pięć dni, a potem trzy dni dogrywaliśmy drugie głosy i pewne elementy dekoracyjne. Jakie wrażenia? Już samo spotkanie z niezwykłymi ludźmi, takimi jak Greg Freeman, Pete Josef – osobami dla mnie całkiem nowymi, bo ich wcześniej nie znałam – było wyjątkowe. Czy też z Antoniem Feolą, właścicielem studia Fishfactory, w którym nagrywaliśmy. Antonio przygotowywał nam cudowne spaghetti, parzył wspaniałą włoską kawę. Teraz (rozmawialiśmy pod koniec października – przyp. aut.) przedłużam sobie te emocje, ponieważ zaprosiłam kolegów na trasę. Oni dzięki temu poznają Polskę i wyjadą z większą wiedzą o naszym kraju. Byli w Muzeum Powstania Warszawskiego, przegoniłam ich przez Starówkę w Warszawie, chodziliśmy po Krakowie. Bardzo lubię pracować z ludźmi z różnych kultur, bo nawzajem dużo się od siebie uczymy.
Piosenki na swojej poprzedniej płycie „Hard Land of Wonder” zaśpiewałaś po angielsku. Tłumaczyłaś wtedy, że masz pewne plany dotyczące wydania jej także poza granicami naszego kraju. Rozumiem, że z planów nic nie wyszło i dlatego na „Vena Amoris” śpiewasz po polsku.
Gdy promowałam tamtą płytę, musiałam przed Polakami śpiewać po angielsku i to było trudne doświadczenie. Niby fajna trasa, wszystko się udało, ale prezentowanie przed polską publicznością piosenek nie po polsku na dłuższą metę byłoby trudne. Kolejnym konsekwentnym i naturalnym krokiem było więc nagranie płyty po polsku. Szczególnie że, szczerze mówiąc, stęskniłam się za wyrażaniem siebie w języku ojczystym. Już przecież 13 lat nie śpiewałam po polsku. I to były główne powody. „Hard Land of Wonder” jest w elektronicznej dystrybucji na całym świecie. Miałam nawet kilka bardzo ciekawych, pozytywnych recenzji z Anglii, ale żeby album został zauważony szerzej, trzeba by użyć zupełnie innych środków, włożyć więcej pracy. Nie mam nikogo, kto reprezentowałby mnie poza granicami kraju, więc to, co mogłam zrobić we własnym zakresie, zrobiłam i bardzo się cieszę, że mi się udało. Wtedy chciałam nagrać album po angielsku i tak się stało.
Mówiłaś, że to był niemal ostatni dzwonek, aby zawalczyć o realizację niespełnionych do tej pory marzeń. Używałaś nawet stwierdzenia „teraz albo nigdy”. Czy je spełniłaś? Pamiętam, że była nawet mowa o tym, że jesteście gotowi z Johnem przenieść się do Londynu.
Liczyliśmy z Johnem, że uda nam się gdzieś pograć. Bo tu nie chodzi o to, żeby robić ogromną karierę gdzieś na świecie, a bardziej o posiadanie dobrego promotora i granie. Oczywiście nie w takiej skali, w jakiej robimy to w Polsce, ale nawet do tego trzeba mieć zaplecze, trzeba mieć osoby, które się tym zajmą. Artysta przeważnie nie jest dobrym przedsiębiorcą ani biznesmenem, tymczasem życie pokazuje, że trafić na ludzi, którzy by cię gdzieś tam dalej reprezentowali i walczyli o ciebie, jest trudno. Nam, na razie, to się nie udało, nie mieliśmy szczęścia. Sama, jako odbiorca, lubię mnóstwo artystów, którzy mają o wiele mniej odsłon na YouTube niż ja i mniej fanów na FB, a podróżują po świecie, grają swoją muzykę i z tego się utrzymują. Różnica między mną a nimi polega na tym, że są to osoby, które pochodzą ze Stanów Zjednoczonych, z Anglii czy Skandynawii i zaczynają z innego punktu. Nam z Polski, przynajmniej do tej pory, było trudniej. Mam nadzieję, że to się zmieni i że młodzi ludzie z nowego pokolenia już nie będą mieli tego problemu, znajdą sens nagrywania po angielsku i będą mogli podróżować z koncertami po całej Europie.
Przy „Hard Land of Wonder” mówiłaś, że to album bardzo osobisty, traktujący o związkach, o wewnętrznym rozedrganiu, niepokoju towarzyszącym każdej miłości, i ten angielski posłużył Ci jako kamuflaż. Najnowsza płyta też jest bardzo osobista, a jednak zaśpiewałaś ją po polsku. Co Cię skłoniło do takiej spowiedzi?
Jestem autorką tekstów, ale nie wszystko, co piszę, jest o mnie. Filtruję przez moją wrażliwość różne historie, które wokół słyszę. Wystarczy, że jestem na spotkaniu z koleżanką, ona powie jakieś zdanie, które mnie zainspiruje, i już układam historię na tyle dramatyczną i ciekawą, żeby ją zamknąć w piosence. Ale faktem jest, że piszę w sposób emocjonalny, bardziej sercem niż głową.

Jestem autorką tekstów, ale nie wszystkiego co piszę, jest o mnie. Filtruję przez moją wrażliwość różne historie, które wokół słyszę, ale faktem jest, że piszę w sposób emocjonalny, bardziej sercem niż rozumem. / fot. Katia Serek
Nowa płyta jest pełna zadumy nad miłością, nad związkami, nad sensem życia…
Mam nadzieję, że to nie pora umierać (śmiech). Mam 38 lat i te teksty są odzwierciedleniem momentu, w którym się znajduję, i towarzyszących temu emocji. To nie są piosenki typu „wszystko się może zdarzyć”, napisane, kiedy miałam 21 czy 23 lata. Jestem kobietą przed czterdziestką i moje przemyślenia są inne.
Co dla Ciebie jest w życiu najważniejsze? Jak zmieniły się priorytety?
Dziś najważniejsza jest rodzina. Chciałabym, aby wszyscy byli zdrowi, aby wszystkie niedobre sytuacje omijały nas z daleka. Przez ostatnie lata życie trochę mnie doświadczyło. Nie jestem w stanie o tym opowiadać i nie będę tego robić w mediach. Teraz mam marzenie, aby wyjechać na wakacje. Chciałabym mieć kiedyś domek na wsi i w nim spędzać wolne chwile, bo bardzo tęsknię za przyrodą. Jestem przytłoczona życiem w mieście, rutyną związaną z mieszkaniem w centrum Warszawy, odwożeniem dziecka w korkach do szkoły i takimi zwyczajnymi sprawami. Moje marzenia stają się coraz prostsze.
W jakim momencie emocjonalnym jesteś teraz?
Pewne fragmenty tej płyty oddają moje samopoczucie. To jest moment refleksji, zadumy nad tym, co jest, co jeszcze może mnie spotkać. Jestem w takiej fazie życia, gdy pewne drzwi się już z hukiem pozamykały, a do innych szukam kluczy. Mam natomiast w sobie więcej spokoju, niż miałam kilkanaście lat temu, i więcej pewności siebie. Jestem bardziej pogodzona z rzeczywistością. Wydaje mi się także, że przeżywam ją bardziej świadomie – każdy dzień, każdą chwilę. Wiem, czego chcę od samej siebie i czego oczekuję od ludzi, którymi się otaczam.
Powiedziałaś, że część tekstów mówi o Tobie. Czy bardziej robi to utwór tytułowy, czy gdy śpiewasz „Znikam, gdy na mnie nie patrzysz”?
Nie powiem Ci tego, już wystarczająco się odkrywam, pisząc teksty. Zastanawiaj się dalej (śmiech). Wiesz, to co miałam do przekazania, powiedziałam tekstami. To jest mój sposób na interpretowanie rzeczywistości, wyrażanie siebie. Pozwolisz jednak, ze zostawię dla siebie parę tajemnic. Będę tajemnicza (śmiech).
Często powtarzasz, że jesteś absolutnie pochłonięta obowiązkami pani domu. Jak sobie dajesz radę w takich sytuacjach jak ostatnio, kiedy nagrywasz płytę, jedziesz w trasę?
Jest trudno. To ciągłe balansowanie między światami… Momentami mam poczucie, że przegrywam na każdym polu. Na przykład teraz nie było mnie w domu przez cztery dni, bo miałam koncerty. W tym czasie Pola strasznie wymiotowała i wylądowała w nocy z opiekunką na pogotowiu. Ja w tym czasie jestem w Krakowie, John gra w Białymstoku i nie wiem, co mam zrobić. Nie są to fajne sytuacje. Następnego dnia wracam strasznie zmęczona, bo przejazd, próba, podpisywanie płyt, koncert, rozmowy z dziennikarzami, ale zakasuję rękawy i prosto do roboty – pranie, sprzątanie, gotowanie, opieka nad chorym dzieckiem.
Jak jestem w domu, to przygotowując obiad, myślę o tym, żeby ćwiczyć na gitarze albo co mam na siebie włożyć wieczorem. Jak jestem w pracy, to zastanawiam się, co słychać w domu, czy w szkole wszystko dobrze, czy nie ma zaległości. Bywa ciężko, zwłaszcza w sytuacji, gdy jest się kobietą. Bo wydaje mi się, że mężczyźni mają jednak inaczej, mają inną perspektywę i większą łatwość opuszczania domu na kilka dni czy nawet kilka tygodni. Dzieci też nie odczuwają braku taty w ten sam sposób, jak czują nieobecność mamy.
Jak John dawał sobie tym razem radę podczas Twoich ciągłych wyjazdów związanych z nagrywaniem płyty, a teraz z jej promowaniem i koncertami?
Stara się, jak może, dwoi i troi (śmiech). Dzisiaj rano wszyscy obudziliśmy się przed szóstą i mieliśmy szalony poranek – ja w amoku pakowałam się, John szykował dziecko do szkoły. Teraz on ma dyżur, ale za miesiąc wyjeżdża do Londynu nagrywać płytę, a ja będę stacjonować w domu.

Jak ktoś z zewnątrz patrzy na mój związek z Johnem, myśli: o, superman i zwiewne dziewczę. Nic bardziej mylnego. Ja jestem tą osobą, która jest motorem naszej relacji – organizuję wakacje, wyjazdy, planuję kroki do przodu./ fot. Katia Serek
Taka „trójpolówka”.
Inaczej się nie da. Życzyłabym wielu kobietom, aby ich mąż zajmował się dzieckiem tak, jak John zajmuje się Polą. John i świetnie gotuje, i potrafi zapanować nad sytuacją w domu podczas mojej nieobecności. Umówmy się, wielu mężczyzn ma dwie lewe ręce do domowych obowiązków, a John jest idealny w tym ogarnianiu. Trzeba mu przyznać dużo punktów. Świetnie gra na gitarze, pisze wspaniałe piosenki i jeszcze idealnie gotuje…
Ideał.
W pewnych aspektach jest ideałem, w innych nie, jak każdy. Różnie bywa. Tak jak w większości związków, u nas też są pola i obszary, na których jest świetnie, i takie, na których jest gorzej. Tak długo funkcjonujemy jako rodzina, że już przestaliśmy mieć do siebie pretensje o różne rzeczy, tylko po prostu zajmujemy się tym, co każde z nas robi lepiej. W ten sposób dzielimy się obowiązkami. Ludzie w związkach lubią żyć według jakichś schematów i niepotrzebnie się tym stresują. Tak naprawdę to jest o kant dupy potłuc, bo to generuje konflikty. Jak ktoś z zewnątrz patrzy na nasz związek, myśli: o, superman i zwiewne dziewczę. Nic bardziej mylnego. Ja jestem tą osobą, która jest motorem naszej relacji – organizuję wakacje, wyjazdy, planuję kroki do przodu. To ja jestem rodzinnym kierowcą i ja zajmuję się sprawami typu remonty itd. A John z kolei świetnie się sprawdza i ogarnia to nasze podstawowe pole, na którym funkcjonujemy. On często wie lepiej, jakie zakupy zrobić, że się skończył płyn do prania. On także nadzoruje działalność naszej firmy, wystawia faktury, jeździ na spotkania z księgową. Ja mam do tego dwie lewe ręce i brak piątej klepki w głowie. Każdy więc robi to, co robi dobrze, i tyle. Nie ma podziału na zajęcia „męskie” i „kobiece”. Odpuszczamy sobie takie podziały.
Puściłaś Polę do szkoły jako sześcio- czy siedmiolatkę?
Jako sześciolatkę, jest w drugiej klasie. Pierwszą skończyła z wyróżnieniem. Została „uczniem roku”.
Moja córka też poszła do szkoły w wieku sześciu lat. Ta reforma od kilku lat wzbudza ogromne emocje. Co o niej sądzisz?
Każda zmiana powoduje rozłam w społeczeństwie i różne zdania na ten temat – to nieuniknione. Posłałam Polę w wieku sześciu lat, bo byłam przekonana, że ona jest gotowa. Uważam, że straciłaby rok, gdybym ją zostawiła w przedszkolu. Natomiast niektóre mamy postanowiły inaczej, bo dzieci nie były emocjonalnie przygotowane do tego kroku i nie ma, tak naprawdę, mądrych do rozstrzygania tego. Rozmawiałam nawet z moimi kolegami z Anglii – u nich obowiązek szkolny jest od piątego roku życia, więc co kraj, to obyczaj.
Mówiłaś kiedyś, że Pola ma dostęp do waszego pokoju, w którym stoją instrumenty. Może ich dotykać, bawić się nimi. Jak to wygląda teraz? Jakie instrumenty najbardziej lubi?
Wynajęliśmy nawet osobne mieszkanie na studio i mamy wszystkie instrumenty zgromadzone w jednym miejscu. Dzięki temu jesteśmy w ogóle w stanie pracować, bo w domu jednak ciężko to wszystko rozdzielić. A Poli nie zmuszamy na razie do niczego, bo nie wyraża takich chęci. Jest otoczona muzyką, sama włącza płyty kompaktowe i śpiewa harmonie do piosenek, które słyszy, ale na razie odmawia nauki gry na czymkolwiek, a ja stwierdziłam, że nie będę jej do niczego zmuszała. Czekam na moment, kiedy sama przyjdzie i powie, że dokonała wyboru i wie, że chce się uczyć na czymś grać. Na razie nie chce.
Miałaś w swoim życiu i karierze momenty chwały, ale też dochodzenia do ściany. Czy najnowsza płyta ma otwierać coś nowego czy bardziej zamykać jakiś etap?
A bo ja wiem? Jest zapisem emocji z danego okresu w życiu i nie mam pojęcia, co będzie następnym krokiem, więc nie wiem, czy to jest początek czegoś nowego, czy kończenie czegoś starego. Za wcześnie to oceniać. To na pewno kolejna zaliczona wyspa w moim dryfowaniu po muzycznym oceanie, a czas pokaże, dokąd dalej mnie poniesie.
Rozmawiał Leszek Gnoiński
Zdjęcia: Katia Serek
Stylizacja: Konrad Fado
Makijaż: Alicja Stempniewicz
Dziękujemy BoConcept (Warszawa, Młocińska 5/7) za udostępnienie wnętrz do sesji.