Anita Lipnicka: Dziewczyna z rzeką w tle
"Kiedy śpiewam na koncertach, kiedy widzę, słucham opowieści, ile jakaś piosenka znaczy dla innych ludzi, wtedy mam poczucie dobrze wykonanego zadania" Anita Lipnicka dla Miasta Kobiet
„To kim dzisiaj jestem, jest wynikiem wszystkiego, co do tej pory mnie spotkało. Także zasługą ludzi, jakich spotkałam na swojej drodze” – mówi Anita Lipnicka, która opowiada nam o destrukcyjnej stagnacji, macierzyństwie, a także o cenie, jaką się płaci za artystyczną dojrzałość
Iga Gierblińska i Edyta Hermanowska: Początek roku to czas podsumowań i postanowień. Jaki był dla ciebie miniony rok?
Anita Lipnicka: Pracowity! I szalony. W zawrotnym tempie nagrywałam płytę, jednocześnie porządkując sprawy dotyczące życia prywatnego. Nie wiem, kiedy lato zmieniło się w jesień, a teraz mamy zimę! Nie mam pojęcia, gdzie ten czas uciekł…
Odbyłaś trasę „Na osi czasu”. Jakie są najważniejsze punkty na twojej własnej osi czasu?
Anita Lipnicka: Wiele było takich punktów, spotkań z ludźmi, sytuacji, które odmieniły moje życie. Trzymiesięczny pobyt w Japonii, gdy miałam 15 lat, fakt, że trafiłam do zespołu Varius Manx, potem Londyn, nawiązanie współpracy z Johnem Porterem, wreszcie – z ostatnich wydarzeń – spotkanie mojego męża, późny ślub i otwarcie nowego rozdziału… Chyba jednak kluczowy moment to narodziny mojej córki Poli. Wszystko może się zmieniać, sprawy zawodowe raz się układają, raz nie, ale mamą zostaje się raz na zawsze.
Płytę „Miód i dym” nagrałaś z nowym zespołem. Jak znalazłaś tych muzyków? Czy ta synergia wydobyła z ciebie nowe nuty?
Anita Lipnicka: Kilka lat temu osiągnęłam z moim poprzednim zespołem moment destrukcyjnej stagnacji, straciłam radość z grania. Postanowiłam więc wszystko wywrócić do góry nogami i poszukać innych muzyków. Moja ówczesna menedżerka rozpuściła wici. W efekcie znalazłam czterech instrumentalistów z Wrocławia, którzy grają już ze sobą długie lata, w różnych konfiguracjach muzycznych. To był po części przypadek, uśmiech losu. Odnaleźliśmy się idealnie – i muzycznie, i towarzysko. Na przełomie 2016 i 2017 roku zagraliśmy trasę „Na Osi Czasu”, z której powstała płyta „LIVE”, a potem zabraliśmy się za tworzenie albumu studyjnego. Z pewnością to, jak on brzmi, jest w dużej mierze wynikiem naszej zespołowej energii, wspólnych fascynacji staromodnymi brzmieniami i uwielbieniem dla muzyki folkowej.
„Miód i dym” to płyta, na której słychać więcej optymizmu, porządku, równowagi. W utworze „Ptasiek” śpiewasz: „Za to, co mam w sobie, dziękuję tobie”. Jak opisałabyś to, co masz dziś w sobie? I kto jest adresatem tych podziękowań?
Anita Lipnicka: Co mam w sobie? Cały ogrom doświadczeń, przemyśleń, wizji dotyczących życia. To, kim dzisiaj jestem, jest wynikiem wszystkiego, co do tej pory mnie spotkało. Także zasługą ludzi, jakich spotkałam na swojej drodze. Bodźcem do napisania piosenki była śmierć Nicka Talbota, autora muzyki do tego utworu, mojego idola muzycznego i znajomego muzyka z Anglii. Kiedyś nagraliśmy ten utwór wspólnie, na próbę, w wersji anglojęzycznej, miał się znaleźć na mojej płycie, ale nie udało nam się dokończyć tej współpracy. Gdy dowiedziałam się o jego nagłym odejściu, postanowiłam dopisać polskie słowa do piosenki i zaśpiewać ją w hołdzie – już nie tylko jemu, ale wszystkim innym „ptaśkom”, jakich miałam okazję poznać w życiu. Ludzi, którzy swoją wrażliwością odmienili mnie na stałe.
Twój mąż jest autorem grafiki na nowej płycie. Jak ci się z nim współpracowało? Od razu mieliście zgodną wizję obrazu?
Anita Lipnicka: Mój mąż stworzył także animację do „Ptaśka” – ja bym nie wpadła na taki abstrakcyjny pomysł. Jest również autorem wszystkich materiałów graficznych oprawiających płytę „Miód i dym”, a także mojej strony internetowej. Nasza współpraca często owocuje domowymi awanturami (śmiech). Rozważamy więc zaprzestanie wnoszenia do życia prywatnego spraw zawodowych. Ale na razie bez skutku!
Lubisz robić od czasu do czasu „przemeblowania” w życiu zawodowym. Czy sądzisz, że kiedyś przyjdzie taki moment, kiedy nie będziesz chciała już nic zmieniać?
Anita Lipnicka: Zmiany są nieodzowną częścią progresu. Bez nich nie da się iść do przodu. Jeśli przyjdzie moment, że już nic nie będę chciała zmieniać, to chyba będzie czas mojej emerytury. Marzę o takiej chwili, osiągnięciu takiego spokoju, by po prostu być już poza tym wszystkim, egzystować radośnie gdzieś w ciepłym miejscu, blisko morza i słońca, prowadząc skromne, ale pełne smaków i małych radości życie. Sęk w tym, że na taki happy end trzeba sobie zapracować. I póki jestem aktywna, z pewnością będę poszukiwać – nowych możliwości, środków wyrazu w mojej twórczości. Więc na razie spokój mi nie grozi (śmiech).
Powiedziałaś kiedyś: „Zawsze musiałam uciekać – kiedyś uciekałam do Anglii”. Teraz też uciekasz? Jeśli tak, to przed czym i gdzie?
Anita Lipnicka: A bo ja wiem? Taką mam naturę. Nie mogę długo usiedzieć w jednym miejscu, i ciągle chcę być tam, gdzie mnie akurat nie ma! Myślę, że te moje „ucieczki” to taka potrzeba nabrania dystansu. Żeby zobaczyć coś z bliska, paradoksalnie musisz czasem się od tego oddalić.
Wybudowałaś dom. Jaki jest ten dom?
Anita Lipnicka: To nie dom do mieszkania na co dzień, tylko azyl, miejsce, w którym można się zresetować, oderwać od rzeczywistości. Chodzi o domek z drewna, na działce z brzozami za oknem, blisko rzeki. Jak się ma dzieci, to trudno tak po prostu zniknąć, zamieszkać daleko od miasta. Mieszkamy więc w Warszawie, ale mamy ten domek do odpoczywania.
Jakie emocje towarzyszą ci, gdy śpiewasz, a jakie, gdy piszesz?
Anita Lipnicka: Kiedy pracuję nad piosenką, w tej pierwszej, początkowej fazie, ona jest moja. I tylko moja. Potem jednak, gdy jest już nagrana i wydana na płycie, staje się dobrem wspólnym. Kiedy śpiewam na koncertach, kiedy widzę, słucham opowieści, ile jakaś piosenka znaczy dla innych ludzi, wtedy mam poczucie dobrze wykonanego zadania. Generalnie tworzę po to, by poruszać innych. Taki mi przyświeca cel przez te wszystkie lata mojej muzycznej egzystencji.
Czy czujesz się dojrzałą artystką? Na czym polega dojrzałość w sztuce, jaką jest muzyka?
Anita Lipnicka: Moje trzy ostatnie, solowe płyty uważam za dojrzałe artystycznie. Wcześniejsze rzeczy, tworzone jeszcze zanim spotkałam Johna Portera, były dla mnie swoistą rozbiegówką. Oczywiście ceną za dojrzałość artystyczną jest często utrata popularności. Rzadko zdarza się, by te sprawy szły ze sobą w parze. Są wyjątki, ale jednak w dużej mierze muzyka popularna jest bardziej przystępna, łatwa w odbiorze, niż muzyka autorska, którą ja od lat uprawiam, i którą się inspiruję. Myślę, że dojrzałość w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki polega na znalezieniu swojego głosu, wypowiadaniu się w sposób indywidualny, bez względu na panujące mody czy oczekiwania rynku.
Jakie komplementy lubisz?
Anita Lipnicka: Wszystkie!
Czy na przestrzeni lat zmieniały się twoje źródła inspiracji?
Anita Lipnicka: Tak, bardzo. Robiąc remanent w mojej kolekcji z płytami, musiałam wiele CD z dawnych lat oddać albo wyrzucić. Jedyne stare płyty, jakie zachowałam i do których jeszcze wracam, to Sade i Simply Red! Ale oczywiście są też ever greeny w postaci albumów Cohena, Joni Mitchell czy Boba Dylana albo Rolling Stones. Poza tym moje fascynacje muzyczne na przestrzeni czasu bardzo się zmieniły.
Powiedziałaś kiedyś, w kontekście przebytej choroby, że jesteś gotowa odejść w każdej chwili, zarówno w sensie metafizycznym, jak i dosłownym. Czy to dobrze nie przyzwyczajać się do życia?
Anita Lipnicka: Trudno się do niego nie przyzwyczaić! Chciałam wtedy powiedzieć, że niczego nie żałuję, nie mam przemyśleń w stylu „gdym wtedy postąpiła inaczej… gdybym miała szansę zrobić to czy tamto”. W tym sensie jestem spełniona, pogodzona ze sobą, swoim losem. Nie mam jakiegoś lęku przed śmiercią. Co może jest nieco dziwne. Uważam, że najgorzej jednak mają ci, co zostają, nie ci, którzy odchodzą. I dlatego muszę jeszcze bardzo długo żyć, żeby nie zrobić nikomu przykrości swoim odejściem!
Iga Gierblińska, Edyta Hetmanowska