Aneta Pondo: Trudna miłość
Co zmieniło się w życiu kobiety, która stoi za sukcesem najdłużej wydawanego czasopisma w swoim segmencie?
Piętnaście lat temu Aneta Pondo redaktorka naczelna „Miasta Kobiet” nie pisała wstępniaków, ukrywała się za tytułem pisma, nie udzielała wywiadów. Co zmieniło się w życiu kobiety, która stoi za sukcesem najdłużej wydawanego czasopisma w swoim segmencie? Z dziennikarką, pisarką i businesswomen rozmawiamy o tym, czy praca i miłość idą w parze
Co ludzie powiedzą?
Na co?
Że jesteś na okładce własnego czasopisma.
Marta Frej zrobiła kiedyś mem: „Nie obchodzi mnie, co mówią inni, bo innych jest wielu i każdy mówi co innego”. Od ponad 15 lat prowadzę czasopismo „Miasto Kobiet”, jedyne takie w Polsce. Napisałam kilka książek, w tym najnowszą Mocne rozmowy, którą w dodatku sama wydałam. Założyłam Fundację Miasto Kobiet. Organizuję imprezy dla kobiet. Czy zatem nie jestem wymarzoną bohaterką okładki „Miasta Kobiet”? Zresztą innych czasopism też, ale one mnie na okładkę nie wezmą, bo widzą we mnie konkurencję. Poza tym traktuję ten wywiad jako okazję do zbiorczej odpowiedzi na pytania, które ciągle słyszę – jak ja to robię, skąd mam tyle energii, pomysłów, skąd się w ogóle wzięłam.
Skąd się wzięłaś?
Z mamy, która czytała książki, i taty, który grał w szachy. Z szachów wzięłam strategiczne myślenie, które przydaje się w biznesie, z książek wrażliwość na słowo. Przez wiele lat ukrywałam się. Kiedy zakładałam gazetę, pracowałam na rozwój marki „Miasto Kobiet”, a nie „Aneta Pondo”. Przez pierwsze 3 lata nie pisałam wstępniaków, bo uważałam, że to, co mam do powiedzenia, jest mało istotne. Miałam włączone czujniki bezpieczeństwa. Myślę, że podświadomie bałam się, że jak będę zbyt widoczna, to ktoś może mnie zaatakować.
Założyłam firmę z potrzeby wydawania gazety. Nie chciałam się pokazywać, nie potrzebowałam balsamu na ego. Uważałam, że więcej do powiedzenia mają bohaterowie artykułów.
Kiedy nareszcie zaczęłam pisać teksty bardziej osobiste, z których przebijał mój światopogląd, docierały do mnie sygnały od czytelniczek, że wstępniaki są ważne, że od nich zaczynają lekturę „Miasta Kobiet”. Zaczęłam się więc odważać się na coraz więcej. Przestałam przejmować się tym, co ludzie powiedzą.
A co mówią?
To, co do mnie dociera, to samo dobro. Nie znam plotek na swój temat. Gazetę zakładałam w szczęśliwym momencie – 15 lat temu życie toczyło się offline, a nie na Facebooku i Instagramie. Nie doświadczyłam hejtu, który dziś jest czymś powszechnym. To był fantastyczny okres w moim życiu. Wielu moich znajomych przeżywało kryzys, a dla mnie trzydziestka była super. Miałam poukładane życie rodzinne: drugiego męża, więc wiedziałam, jaki model związku jest dla mnie satysfakcjonujący, dziecko, sporo doświadczeń zawodowych. Wiedziałam, w czym jestem dobra, zaczynałam coraz pewniej się czuć w życiu jako człowiek.
Drugi mąż?
Rozwód jest czymś, co przydarza się w życiu. Im wcześniej tym lepiej, szybciej można zbudować coś nowego, lepszego. Tak samo jest z kryzysami. Każdy jest po coś.
Dlaczego przestałaś grać w szachy?
Bo w wieku 18 lat wygrałam Mistrzostwa Polski Juniorów. To był początek końca. Miałam typowy syndrom oszusta, chociaż wtedy nie wiedziałam, że tak to się nazywa. Uważałam, że mi się ten złoty medal nie należy, że są lepsi. Rozumiem debiutujących artystów, którzy napisali świetną książkę albo wydali rewelacyjną płytę. Presja powtórzenia sukcesu jest zbyt ogromna. Albo nawet nie tyle powtórzenia sukcesu, co nie zbłaźnienia się następnym razem. Jakieś pół roku po wygranej wzięłam udział w kameralnym turnieju, na którym – dla odmiany – zajęłam ostatnie miejsce, co potwierdziło wszystkie moje lęki.
W wieku 18 lat wygrałam Mistrzostwa Polski Juniorów w szachach. To był początek końca. Miałam typowy syndrom oszusta, chociaż wtedy nie wiedziałam, że tak to się nazywa
Bardzo to przeżyłam, chociaż w sumie poza mną nikogo to nie obchodziło, bo oczekiwania są najczęściej wyłącznie w nas samych. Perfekcjonizm jest potwornie męczący. Jesteś najlepsza i pojawia się lęk o to, co się stanie, jak przestaniesz taka być. Na pierwszym roku studiów uczyłam dzieci grać w szachy, ale przyszła sesja i zrezygnowałam. Myślę, że gdybym nie wygrała tych mistrzostw, to grałabym do dziś. Trochę mi tego brakuje. Teraz zdarza mi się grać już tylko z tatą.
A kiedy zakładałaś gazetę, to nie bałaś się, że ktoś przyłapie cię na tym, że nie znasz się na wszystkim?
Byłam tak zapalona do tego pomysłu, że wyłączyło mi się myślenie i zdrowy rozsądek. To wbrew pozorom bardzo mi pomogło przy budowaniu biznesu. Nie zdawałam sobie sprawy z ogromu przeszkód, więc mnie nie przerażały. Mój kapitał na start wynosił zero złotych, to było totalne szaleństwo, ale wtedy nie zastanawiałam się nad tym, tylko krok po kroku, dzień po dniu, zadanie po zadaniu realizowałam swój cel. Orzeźwiające było też uświadomienie sobie, że nikt nie zna się na wszystkim. Poza tym, z biegiem lat i z liczbą przeprowadzonych wywiadów z osobami, które dla wielu są autorytetami, gwiazdami, mistrzami w swojej dziedzinie, zrozumiałam, że każdy ma jakieś lęki.
Na początku prowadzenia gazety, w której są wątki związane z modą i urodą, największym problemem wydawało mi się to, że… niespecjalnie się malowałam i nie znałam się na ciuchach. Do dziś pamiętam wizytę w atelier pewnego młodego projektanta i jego osądzający wzrok zawieszony na moich koszmarnych czarnych butach z szerokimi czubami (śmiech). Basia Fijał, która jest ze mną od początku istnienia firmy, wspomina, że ukrywałam się za workowatymi sukienkami, chociaż ja tego nie pamiętam. Styl mi się zmienił, jak poszłam pierwszy raz na zakupy z Moniką Jurczyk, Osą, a potem, jak za sprawą Agaty Piotrowskiej w mojej szafie pojawiły się ubrania marki Patrizia Aryton.
A co z malowaniem?
Na co dzień makijaż robię w minutę lub wcale, ale na wydarzeniach, które organizuję i prowadzę, lub do sesji zdjęciowych, lubię być dobrze wymalowana. Dużo się zmieniło przez 15 lat. Nie istniała wtedy powszechna dziś medycyna estetyczna. Bardzo się zdziwiłam, gdy pierwszy raz usłyszałam słowo „ostrzykiwanie”, a dzisiaj nawet botoks nie jest mi straszny.
Co jeszcze się zmieniło?
15 lat temu byłam pracoholiczką. Dziś wiem, że praca w nadmiarze to rodzaj ucieczki. Na początku rozwoju biznesu przydaje się, ale potem jest szkodliwa. Czułam się dobrze, gdy byłam zapracowana – jakby stopień zapracowania decydował o poczuciu ważności. Jest mi wstyd, gdy myślę o tamtych latach, kiedy na każdym kroku podkreślałam swoją zajętość, kiedy nie miałam czasu na urlop, przyjaciół, a sprawy firmowe wygrywały często z rodzinnymi. Nadal dużo pracuję, momentami za dużo, bo z pracoholizmem jest jak z każdym uzależnieniem, łatwo o nawroty, ale już nie jestem z tego dumna. I przede wszystkim potrafię robić sobie przerwy, nawet bardzo długie – najdłuższa to 5 tygodni spędzonych w tym roku w Indiach z rodziną.
Kiedy to się zmieniło?
Kilka razy doszłam do ściany. Stopień przemęczenia był tak ogromny, że wiedziałam, że długo tak nie pociągnę. Na pewno pomogła mi medytacja. Zobaczyłam, że gdy jest we mnie spokój i nie rządzą mną emocje to wszystko wokół układa się lepiej. Odkryłam, że noszę w sobie niszczące przekonanie, że trzeba bardzo się napracować, żeby coś osiągnąć i że jak się nie zaharuję niemal na śmierć, to nie odczuwam wartości tego, co zrobiłam. Zaczęłam eksperymentować, czy świat się zawali, jak pojadę na urlop. Czy będzie tragedia, jak ktoś wykona pracę, którą ja zrobiłabym lepiej, ale – dodam, nie robiłam jej w ogóle, bo już fizycznie nie miałam kiedy. Co się stanie, gdy zamiast szlifować kolejny tekst, pójdę na imprezę.
Kiedyś czułam się dobrze, gdy byłam zapracowana – jakby stopień zapracowania decydował o poczuciu ważności. Jest mi wstyd, gdy myślę o tamtych latach, kiedy na każdym kroku podkreślałam swoją zajętość
Nie działo się nic. Stopniowo odpuszczałam potrzebę kontroli. Potem ograniczyłam drastycznie pracę w domu i w weekendy. Przestałam żyć w kulcie pracy. Bardziej cool jest to, kiedy człowiek nie pracuje.
Napisałaś na swoim blogu, że „Miasto Kobiet” to twoja duma, pasja i miłość. Pasja i duma rozumiem, ale miłość? Czy to nie przesada?
Oczywiście, że przesada. Parę lat temu powiesiłam na tablicy kartkę: „Praca ma być dla mnie, a nie ja dla pracy”. Bardzo trudno mi ten balans osiągnąć. Mówią: znajdź pracę, która jest twoją pasją, a nigdy nie przepracujesz ani godziny. To jest koszmarna nieprawda i pułapka, w którą wpadają młodzi przedsiębiorcy. Mój biznes, który wyrósł z pasji, jest miłością, ale też pożeraczem energii i czasu. Jak się ma przyjemną pracę, to się ją kocha. Ale to trudna miłość, bo prowadzenie biznesu wiąże się z odpowiedzialnością finansową za siebie i za ludzi. Albo właściciel firmy znajduje sposób na radzenie sobie ze stresem, albo ląduje w szpitalu z zawałem serca.
Jak ty sobie z tym radzisz?
Robię jak najlepiej to, co potrafię. Jak czegoś nie umiem, uczę się tego albo dobieram odpowiednich ludzi do współpracy. A tym, na co nie mam wpływu, staram się nie przejmować.
Jakieś przykłady?
Pięć lat temu podczas 10-lecia „Miasta Kobiet” miał wystąpić znany wokalista. Impreza była przygotowana perfekcyjnie. Na 6 godzin przed startem artysta z powodu poważnych komplikacji zdrowotnych odwołał występ. Nie miałam na to wpływu. Zamiast wpaść w panikę, zadzwoniłam do zaprzyjaźnionej artystki, Marty Bizoń, która nie dość, że zaśpiewała na imprezie, to okazało się, że pasowała do niej o wiele lepiej niż poprzednik z planu A. Złoszczenie się na rzeczy, na które nie mam wpływu, jest bez sensu. W ograniczonym zbiorze rozwiązań, jaki mam w głowie, pewnych opcji nie wymyślę. Rzeczywistość podsuwa czasem lepsze pomysły.
Rzadko się denerwujesz. Nie masz czasem ochoty walnąć pięścią?
Nie. Czasami nawet się zastanawiam, czy ze mną jest wszystko w porządku, skoro nie mam w sobie silnych negatywnych emocji, które żądałyby ode mnie wyżycia się w formie złości, tupania czy wrzasku. A może wystarcza, że robię to w inny sposób, chodząc na jogę albo do Joanny Hussakowskiej na zajęcia 5 Rytmów, będące czymś w rodzaju tańca intuicyjnego, medytacji w ruchu, w której przepuszczam emocje przez ciało. Poza tym medytacja, chociaż rzadko robię to ostatnio w klasyczny sposób, czyli siedząc nieruchomo na macie, potrafi wprowadzić umysł w stan spokoju, który sprawia, że ludzie nie naruszają twoich granic, a wydarzenia nie wywołują gniewu i złości. Nie rozumiem męża, który się denerwuje tym, że ktoś mu zajedzie drogę albo że jest korek. Jak można się tym denerwować? Dlaczego mam swój stan szczęścia uzależniać od tego, czy stoję w korku? To jest absurdalne.
Nie uwierzę, że medytacja wystarcza, żeby stać się nie do ruszenia.
OK. Chodzę jeszcze do lasu. Nie ma lepszego leku na nasze zdrowie psychiczne niż natura.
Banał.
Wszystko jest banałem, dopóki nie stanie się twoją prawdą. Chodzenie do lasu jest stałą praktyką uważności, resetem dla umysłu, odzyskiwaniem energii. Brytyjski dziennikarz Richard Louv w książce Ostatnie dziecko w lesie pisze, że ludzkość cierpi na chroniczny zespół deficytu natury. Zgadzam się z nim. Budujemy miasta, bloki, wycinamy lasy, betonujemy trawniki. Lansujemy to jako coś dobrego. Jak nie mamy drzew, to nie sypią się liście i jest porządek. Jak nie idziemy to lasu, to nie ma ryzyka złapania kleszczy, spotkania z dzikiem, pogryzienia przez komary. A jeszcze dziecko potknie się o pień i się pobrudzi albo stłucze kolano. Wychowujemy pokolenia w lęku przed przyrodą. Tymczasem synchronizacja z nią sprawia, że jesteśmy zdrowsi, szczęśliwi, bardziej żywi. Najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy po godzinnym spacerze po lesie.
Co ci jeszcze pomaga?
Praktykowanie bycia tu i teraz. Kolejny banał, prawda? Przez całe lata wiedziałam, że trzeba być tu i teraz, ale tak naprawdę tego nie czułam. Odprowadzałam syna do przedszkola, a myśli krążyły wokół pracy. Dziecko to wyczuwa. Nie da się mu skłamać, możesz się do niego uśmiechać, odpowiadać na pytania, a ono i tak wie, że nie jesteś z nim. Aż pewnego dnia zaczęłam się koncentrować na drodze. Na tym, co mi mówi. Na robaku, którego zobaczyliśmy. Wyłączyłam myślenie o pracy. Zmiana była kolosalna. Syn był radosny, a ja szczęśliwa. Co znaczy być obecnym, bez osądzania i nadawania etykiet temu, co nas otacza, uczę się od Eckharta Tolle’ego. Jego Potęga teraźniejszości to jedna z najważniejszych książek, jakie przeczytałam.
Pomaga mi dużo rzeczy na różnych etapach życia. Rozwój to ogromna wartość, pozwala na testowanie rozmaitych rozwiązań poprawiających komfort życia. Myślę, że moja największa przemiana zaczęła się 7 lat temu od ustawień hellingerowskich – metody kwestionowanej przez oficjalną psychologię. Mnie bardzo pomogła spojrzeć na teraźniejszość z kompletnie innej perspektywy.
Jakiej?
Zobaczyłam, że nie daję sobie prawa do radości. To było jak odkrycie na miarę przewrotu kopernikańskiego. Gdy miałam 20 lat, zginął mój ukochany brat. Problem nieprzeżytej żałoby ogromnie rzutował na moje życie, z czego bardzo długo kompletnie nie zdawałam sobie sprawy.
To był początek. Jak raz się otworzysz na zmianę, nowe narzędzia, ludzi, wydarzenia, przychodzą same, jedno po drugim, w logicznym ciągu – akurat to, czego potrzebujesz. Kilka lat temu, z inspiracji Uli Mikłasiewicz-Ziomek pojechałam na Zgromadzenie Kręgów. Doświadczyłam jakości bycia z ludźmi, w jakiej chciałabym przebywać na co dzień. W akceptacji i byciu nieocenianym. Poczułam, że Kręgi wprowadzają nowy paradygmat komunikacji, w której się nie doradza, tylko słucha. Zaraz potem, w ciągu dosłownie kilku chwil, podjęłam decyzję o wyjeździe na Bali, gdzie dzięki Issie Tiffaret i warsztatom Transcendental Art odkryłam moc kreacji. To był kolejny przewrót. Tam pierwszy raz pomyślałam o sobie, że jestem artystką, a nie rzemieślniczką. Mam umysł intuicyjny, jeśli coś do mnie przychodzi, to za tym podążam. W tym samym czasie pojawiła się w moim życiu książka Droga artysty i myśl, by rozwijać się nie tylko dziennikarsko, ale i literacko. Zaczęłam pisać powieść i opowiadania. Ciągle mam nowe pomysły i apetyt, żeby nie powiedzieć, zachłanność, na życie. Eksperymentuję też z jedzeniem, nie jem mięsa, pozostaję fanką kuchni ajurwedyjskiej, przez pół roku byłam witarianką, czyli jadłam tylko surowe rośliny. Ale nie przywiązuję się do żadnego systemu, wolę z różnych wyciągać pozytywne aspekty. Przywiązanie do jednej drogi prowadzi w swoim wynaturzeniu do fundamentalizmów.
Za twoim sukcesem stoi wspierający mąż?
Nie lubię określeń typu „mąż mnie wspiera”, bo jest to nadawanie czemuś oczywistemu wielkiej rangi. Kobiety mówią często, że osiągnęły sukces dzięki wsparciu swojego męża lub partnera. Czują się w obowiązku podkreślić ten fakt. Nie zauważyłam, żeby mężczyźni to robili. Więc ja wolę powiedzieć, że mamy związek partnerski. Obowiązkami dzielimy się na pół, mój mąż wie lepiej, jakie ubrania nasz syn ma w szafie, do czego pewnie nie powinnam się przyznawać. Nie ma problemu, żebym wyjechała na dwa tygodnie, bo oczywiste jest, że dziecko ma dwoje rodziców, i jak mama wyjeżdża, to zostaje z tatą. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy związek tak wygląda. Co chwilę spotykam się z tym, że to kobiety są organizatorkami życia domowego, a gdy pary się rozstają, na nich najczęściej spoczywa obowiązek opieki nad dziećmi.
O co chodzi z tym, że „przyszłość zależy od kobiet”?
Zauważ, że to zdanie nie wyklucza mężczyzn. Przyszłość zależy od kobiet i od mężczyzn, przy czym ja zajmuję się tą płcią, która jest mi bliższa i która doświadcza nierównego traktowania. W największym uproszczeniu chodzi o to, że skoro kobiety stanowią połowę ludzkości, to powinny mieć połowę reprezentacji w instytucjach decydujących o tym, jak wygląda świat.
Jakich?
Polityka, biznes, armia, religie. Gdyby kobiety stanowiły połowę we władzach i zarządach spółek giełdowych, biznes byłby bardziej etyczny, a maksymalizacja zysków, czyli inaczej zachłanność, nie byłaby jego głównym filarem. Gdyby kobiety stanowiły połowę w rządach, nie spierałyby się o aborcję, tylko o to, jak poprawić w społeczeństwie komfort codziennego życia, w tym funkcjonowania grup w dużej mierze wykluczonych, np. niepełnosprawnych. Gdyby kobiety były w wojsku, nie istniałyby wyścigi zbrojeniowe i kult wysyłania żołnierzy na śmierć. W kościołach, zamiast gloryfikacji kobiety cierpiącej, byłoby uwielbienie kobiety radosnej. Wystarczyłoby wyrównać proporcje, żeby świat się zmienił. Proste.
Wierzysz, że to możliwe?
Nie mam pojęcia. Miotam się między pesymizmem a optymizmem. Uważam na przykład, że Ziemi byłoby lepiej bez ludzi, ale ponieważ żyję tu, staram się wykorzystać ten czas najlepiej, jak potrafię.
Ktoś może ci zarzucić, że żyjesz w bańce.
Każdy żyje w jakiejś bańce. Mam ograniczoną pojemność na przyjmowanie okrucieństwa. Przejmowanie się losami całego świata odbiera mi energię. Długo nie potrafiłam poradzić sobie z tym, że mnie jest dobrze, a innym ludziom jest źle. Czy mam prawo do radości, kiedy na świecie jest tyle nieszczęścia? Musiałam to w sobie rozstrzygnąć.
Jeśli chcę być tak samo nieszczęśliwa w imię lojalności, to zasilę grupę sfrustrowanych, którzy nie mają siły, by cokolwiek zmienić. Lepszym rozwiązaniem jest praca w swoim otoczeniu nad osiągnięciem radości i poczucia szczęścia.
Bliskie jest mi to, co pisze Scilla Elworthy w książce Ostatni moment. Możemy wspólnie ocalić świat, ale niezbędnym warunkiem skuteczności działania jest praca wewnętrzna i przemiana świadomości.
Co dalej z „Miastem Kobiet”?
W tym roku, poza naszą codzienną działalnością, czyli wydawaniem czasopisma, prowadzeniem portalu miastokobiet.pl, spotkaniami Klubu Miasta Kobiet, projektem Kobiety Krakowa, spotkaniami autorskimi wokół książki Mocne rozmowy i paroma innymi naszymi aktywnościami, chcemy szerzej podzielić się naszym redakcyjnym doświadczeniem. Dlatego planujemy e-booki na temat webrwritingu, kreatywnego pisania, sztuki robienia wywiadów, wydawania książek, organizowania imprez. Mam też nadzieję na urzeczywistnienie planu sprzed kilku lat, czyli Śniadań z Miastem Kobiet. Prywatnie mam do zrealizowania kilka zleceń jako ghostwriterka, bo to też jedna z moich pisarskich działalności. Tych pomysłów jest jak zwykle za dużo. Nadkreatywność to mój główny problem. Chociaż przy mojej otwartości na zmiany i spontaniczności nie wykluczam, że z tego nadmiaru zaszyję się w lesie i stamtąd będę kontemplować świat.
Miotam się między pesymizmem a optymizmem. Uważam na przykład, że Ziemi byłoby lepiej bez ludzi, ale ponieważ żyję tu, staram się wykorzystać ten czas najlepiej, jak potrafię
Agna Karasińska