Tak smakuje życie
Agnieszka Maciąg jest kobietą spełnioną, której pasją stało się pisanie i poznawanie smaków rzeczywistości, nie tylko tych kulinarnych.

W latach 90. Agnieszka Maciąg podbiła polski i zagraniczny rynek modelingu. Jej urodzie nie można się oprzeć. Dziś jest kobietą spełnioną, której pasją stało się pisanie i poznawanie smaków rzeczywistości, nie tylko tych kulinarnych. Jedne z nich opisała w książce „Smak miłości”, resztę na bieżąco przedstawia na swoim blogu. (zdjęcia: Robert Wolański).
Jaki smak ma miłość?
Dla każdego to zupełnie inny smak. Dla kobiety takiej jak ja, po wielu doświadczeniach życiowych, to cała gama smaków. Żeby dojść do smaku miłości, musiałam poznać także smaki kwaśne i gorzkie.
A jakie smaki pamięta Pani z dzieciństwa?
Przede wszystkim makaronu, który robiła moja babcia, rosołu mojej mamy, pierogów, wszystkich naszych tradycyjnych świątecznych potraw, najcudowniejszych ciast mojej mamy – drożdżowego i z truskawkami. To są smaki mojego dzieciństwa.
Jak smakuje Boże Narodzenie Pani domu?
W kuchni kocham eksperymenty i nowości, ale Wigilia i Boże Narodzenie to tradycyjne smaki z mojego dzieciństwa. Moja mama zawsze twierdziła, że jedzenie zrobione w domu, z sercem i miłością, jest najzdrowsze i najlepsze. Dlatego w naszym domu przygotowujemy wszystko sami. Obowiązkowo jest bigos z suszonymi śliwkami, barszcz tak intensywny, że aż czarny, kilka rodzajów śledzi i faszerowana ryba według przepisu mojej mamy. Pierogi z grzybami, które sami zbieraliśmy w lesie. No i oczywiście karp. Najlepszy jest w śmietanie. Na deser obowiązkowo własnej roboty wielki i pełen bakalii makowiec z lukrem oraz kompot z suszonych owoców, z cynamonem i goździkami. Nasze święta nie tylko pysznie smakują, ale również niesamowicie pachną. Również żurawiną, bo z niej przygotowuję tradycyjny, prawdziwy kisiel. Same rarytasy!
Czy kuchnia jest Pani twierdzą?
Nie. Ja bardzo lubię w kuchni towarzystwo, lubię się dzielić pracami, jak ktoś mi tam pomaga, coś kroi, siecze, obiera. To nie jest twierdza, ale raczej miejsce, do którego chętnie zapraszam i dzieci, i męża, i przyjaciół, i rodzinę. To miejsce spotkań i domowego ciepła.
Ma Pani swoją ulubioną potrawę?
Absolutnie nie potrafię wybrać pomiędzy młodymi ziemniakami z chłodnikiem, czyli czymś bardzo prostym, a małżami św. Jakuba, na maśle klarowanym z czosnkiem. Do tego sałatka z pysznym dressingiem. Uwielbiam też połączenie wszystkich smaków jednocześnie, czyli tak jak w kuchni tajskiej, kiedy jest słodko, ostro, kwaśno i słono. To jest dla mnie smak pełni, jakiegoś zupełnego raju. Ciekawa jest kuchnia brazylijska, gdzie też łączy się ostre przyprawy z egzotycznymi owocami. Bardzo też lubię kuchnię hinduską, czyli wyraziste smaki, choć te polskie też bardzo cenię.

Moja mama zawsze twierdziła, że jedzenie zrobione w domu z sercem i miłością, jest najzdrowsze i najlepsze.
Wchodzimy na teren podróży i zastanawiam się, jakie najciekawsze smaki i doświadczenia kulinarne przywiozła Pani ze swoich podróży.
Pierwsza myśl, która mi przychodzi, to mała knajpka na Krecie. Pierwszego wieczoru naszej podróży, o północy, przyjechaliśmy do miejscowości, w której okazało się, że już wszystko jest pozamykane i tylko jedna knajpka otwarta. Wskazywali nam ją mieszkańcy: „Jest tam Janis, on na pewno da wam coś do jedzenia”. Okazało się, że było już pusto, ale gdy słynny Janis nas zobaczył, powiedział: „Dobra, siadajcie, zaraz coś wam przyniosę”. I dał nam coś takiego, że myśmy po prostu oniemieli: to były najpyszniejsze owoce morza, przepyszne wino, chleb domowej roboty, cudowne sery. Siedzieliśmy tam prawie do rana. Janis powiedział, że możemy sobie siedzieć, a sam poszedł. Kiedy się obudziliśmy, poszliśmy na śniadanie do Janisa, potem na obiad i na kolację, i zostaliśmy tam dwa tygodnie (śmiech).
Wspomniała Pani o swojej mamie. Czy to ona jest dla Pani wzorem kobiecości?
Jak to mama. Oczywiście, że musiał przyjść czas buntu, więc robiłam wszystko, żeby tylko nie być taka jak mama. Mama jest dla mnie wzorem kobiecego ciepła i domu, bo jest bardzo rodzinną osobą, więc pod tym względem zdecydowanie tak. Ale jestem inna niż ona. Mama z kuchni uczyniła cały swój świat, a dla mnie kuchnia jest mimo wszystko jednym z elementów życia. Podejmuję dużo więcej życiowych wyzwań niż moja mama. Jestem też bardziej poszukiwaczką, odkrywczynią, i pod tym względem jestem bardziej spełniona. Ale z całą pewnością czasy, w których żyjemy, też są diametralnie inne.
A czym w ogóle jest dla Pani kobiecość?
Kobiecość to wielka siła. Ale jest to siła łagodności. Przez wiele lat kobiecość była źle pojmowana. Byłyśmy porównywane do mężczyzn, więc rywalizowałyśmy z nimi, chciałyśmy przejąć ich rolę. A nasza moc jest zupełnie inna i nasze rywalizowanie z mężczyznami jest nieporozumieniem, ponieważ to oni dzięki nam mogą rozkwitać i stać się prawdziwymi mężczyznami. Nasza łagodność, miłość, akceptacja, mądrość to jest coś, nad czym musimy pracować, bo każda z nas ma w sobie tę mądrość, którą powinna w sobie usłyszeć. I wrodzoną intuicję, której trzeba się nauczyć słuchać i jej zawierzyć. Kobieta, która kieruje się właśnie wewnętrznym głosem, która ma dobry kontakt ze sobą, może być dla mężczyzny niesamowitą inspiracją. I taka kobieca moc jest właśnie w łagodności i w mądrości.
Kobiecość się dziedziczy czy można się jej nauczyć?
Coco Chanel powiedziała, że kobietami się nie rodzimy, kobietami się stajemy, i pewnie jest w tym wiele mądrości. Chociaż gdy patrzę na moją dwuletnią córeczkę, która już zaczyna chodzić na paluszkach i powiedziała już mi, że chce mieć spódnicę baletnicy, to myślę, że my się jednak rodzimy kobietami, ale musimy z czasem tę kobiecość w sobie odkryć i odnaleźć jej prawdziwą głębię. Spódnica, wysokie obcasy czy szminka są atrybutami kobiecości, ale to są tylko atrybuty zewnętrzne, a kobiecość prawdziwa jest w środku, ale jej musimy w sobie poszukać.
Pisała Pani: „Uwielbiam kobiety i cieszę się swoją kobiecością”. Przyjaźnienie się z kobietami jest passé w dzisiejszych czasach.
Ale ja nie lubię chadzać głównym nurtem, przetartymi szlakami. Szukam swoich własnych. Wydaje mi się, że za często koncentrujemy się na negatywach. Oczywiście, że są wokół nas osoby, które mogą o nas źle mówić albo nam zazdrościć, ale jeżeli na negatywnych rzeczach się skoncentrujemy, to właśnie one będą nas spotykać. Tak działa prawo przyciągania. Ja staram się koncentrować na tym, co jest pozytywne, i właśnie takie osoby do siebie przyciągam. Spotkałam więc mnóstwo cudownych kobiet, które się wspierały. Ciągle je spotykam. Oczywiście, kiedyś też musiałam przejść przez myślenie o tym, że inne kobiety krytykują mnie itd. Ale przecież ludzie są różni. Najważniejsze jest to, co ja sama myślę o sobie.
A co teraz Pani o sobie myśli?
Skończyłam 45 lat i jest to jest dla mnie niesamowity czas. Kiedy tak sobie analizuję, sięgam do przeszłości…
Czy wiek uwalnia? Uwalnia od myślenia, co ludzie powiedzą, a sprawia, że bardziej dbamy o siebie?
To jest absolutna prawda. Zwykle zastanawiamy się nad tym, co ludzie powiedzą. A naprawdę szkoda czasu na takie myślenie. Należy myśleć o tym, czego JA pragnę, do czego JA dążę, jaka chcę być. Gdy mamy jakieś wielkie marzenie, to zwykle pojawiają się wątpliwości: co ryzykujemy, jaką cenę przyjdzie za to zapłacić. Wątpliwości i obawy oddalają nas od osiągnięcia celu. Nauczyłam się, że muszę się koncentrować na celu i nie dopuszczać obaw. A to, co ludzie o nas powiedzą, to w ogóle nie ma znaczenia. Po prostu nie ma takiej możliwości, żeby się wszystkim podobać. A zresztą po co? Jest takie powiedzenie: „Nie wiem, co zrobić, aby być szczęśliwym, ale wiem, co zrobić, aby być nieszczęśliwym – starać się wszystkich zadowolić”. Warto jest słuchać swojego serca, a nie swoich lęków i obaw.
Czy ma Pani jakieś demony?
Myślę, że każdy z nas je ma. Trzeba je okiełznać, oswoić i przejąć nad nimi kontrolę. Za każdym razem, gdy podejmujemy jakąkolwiek życiową decyzję, zawsze pojawi się coś, co będzie nas przed tym powstrzymywało. Na świecie istnieją rzeczy pozytywne i negatywne, właśnie po to, byśmy mieli możliwość wolnego wyboru. Gdy pojawi się negatywna myśl, to ja mogę wybrać myśl pozytywną.
Jak wyglądała praca nad książką?
Książka zaczęła powstawać sama, gdy Helenka miała chyba miesiąc. Tak się złożyło, że Robert wtedy dużo wyjeżdżał zawodowo, a ja zostawałam z małą całkiem sama. Był przełom maja i czerwca, przepiękne, świeże warzywa, owoce, kwiaty i zioła. Totalny zachwyt. Gdy przygotowywałam coś do jedzenia, nagle pojawiało się piękne światło. A ja myślałam: „o rety, gdzie jest Robert, żeby to sfotografować?”. Ale byłam sama z maleńkim dzieckiem, miałam tylko krótką chwilę, więc chwyciłam aparat i sama zaczęłam robić zdjęcia. Dzięki temu większość zdjęć do książki robiłam sama. Czasem się nam wydaje, że mamy jakiś wielki problem, ale gdy sobie z nim poradzimy, okazuje się, że jest za nim dla nas ukryty wielki dar! Dla mnie w postaci tego, że zaczęłam sama robić zdjęcia i absolutnie to kocham! Teraz prowadzą bloga i dzięki temu jestem całkowicie niezależna. Gdy potrzebuję zdjęcia, po prostu je robię. Etapem pracy nad książką, który bardzo lubiłam, była moja radosna, naprawdę BARDZO radosna twórczość, gdy gotowałam, fotografowałam, robiłam notatki, spisywałam. Miałam całe stosy kartek, bo każdy mój przepis przechodzi metamorfozy. Szkoda, że nie sfotografowałam tych notatek, kartek i karteczek. Potem ten cały bałagan trzeba było ogarnąć i spisać. Z Robertem przygotowaliśmy układ graficzny książki. To kolejne dla nas duże wyzwanie i bardzo skomplikowana, żmudna praca. Dużo radości, ale też dużo naprawdę ciężkiej pracy.
Jednym słowem ta książka, proces jej tworzenia, jest też elementem waszego związku?
Jest absolutnym i ważnym elementem naszego związku, ale też bardzo fajnym czasem, który pomimo ogromnego zmęczenia jeszcze bardziej nas zbliżył. Czasem byliśmy strasznie zmęczeni, bo już pracowaliśmy po kilkanaście godzin, mając jednocześnie maleńkie dziecko, ale potem widzieliśmy efekty tej pracy, które nas zachwycały.
W Pani książce znalazłam stwierdzenie, że niezależnie od tego, co przyniesie życie, zawsze można upiec ciasto. Jest w tym jakaś siła i optymizm.
W naszym życiu zawsze pojawiają się wyzwania, trudne chwile, zawirowania. Świat szaleje, a ja wchodzę do kuchni i piekę ciasto. To mi daje poczucie uziemienia, bezpieczeństwa, stabilności. Może się wszystko walić, palić, dzwonić telefon, wszystko jest rozwalone, chaos naokoło mnie, a ja mówię: dobrze, wyłączam to i idę zrobić ciasto. I nadchodzi ten moment, kiedy wszystko mieszam, wkładam do piekarnika, czuję zapach pieczonego ciasta i wiem, że wszystko jest dobrze.
Iga Gierblińska i Edyta Hetmanowska