Agata Dutkowska – Wyrocznia z Chicago
„Warto mieć w swoim CV parę dziwnych pozycji” – myślę sobie, skanując moje dotychczasowe doświadczenie zawodowe. A dlaczego?
„Warto mieć w swoim CV parę dziwnych pozycji” – myślę sobie, skanując moje dotychczasowe doświadczenie zawodowe. Nie po to, aby olśnić potencjalnego pracodawcę – jako przedsiębiorczyni z krwi i kości, chwaląca się na prawo i lewo, że „nigdy nie pracowałam na etacie”, na razie nie planuję brać udziału w rozmowach kwalifikacyjnych.
Opowieści o nietypowych pracach sprawdzają się na pierwszych randkach i potrafią ożywić gasnące rozmowy na imprezach. To takie asy z rękawa. Ratują sytuację. Na przykład mnie ratują teraz, ponieważ właśnie skasowałam 17 wersji felietonu na inny temat i już miałam zamiar stoczyć się w otchłań rozpaczy i pisarskiej niemocy. I nagle błysk! Nagle świst! Zaglądam do rękawa, a tam temat as.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Nigdy nie pracowałam na etacie, bo pracodawcy, z którymi miałam do czynienia, woleli zatrudniać mnie na umowy o dzieło i zlecenie, które wówczas nie miały jeszcze przydomku „śmieciowe”. „Wówczas”, czyli 10 lat temu, zanim rozpoczęłam przygodę z własnym biznesem. W czasach studenckich byłam gotowa wziąć każdą fuchę. Pamiętam jak dziś, jest marzec, Dzień Kobiet, siedzę z dwiema koleżankami na rynku w Krakowie i w ramach świętowania naszego święta zjadamy puchary lodowe. „Dziewczyny – mówię – zjem ten puchar i koniec szaleństw na ten miesiąc. Bardzo potrzebuję roboty”. Dziewczyny potakują znad swoich pucharów, a nagle jedna z nich mówi: „Hej, a gdyby tak skontaktować cię z firmą X?”.
Firma X oferowała przedziwną usługę – lekcje angielskiego, prowadzone przez lektorów z Krakowa, często nawet nie absolwentów anglistyki, dla mieszkających w Stanach (od wielu lat) Polaków. Przez telefon. Lektorzy zaczynali pracę po północy, ze względu na różnicę czasu. Klienci mieszkali w Chicago na Jackowie albo w Nowym Jorku na Greenpoincie i z zupełnie dla mnie niezrozumiałych powodów woleli płacić 20 dolarów za lekcje u kogoś takiego jak ja, zamiast po prostu wystawić głowę przez okno i porozmawiać z sąsiadem. A przepraszam, racja. Sąsiad był najczęściej z Suchej Beskidzkiej i równie kiepsko radził sobie z językiem Szekspira i Eminema. Tak czy owak, byłam zdumiona, iż ów pomysł na biznes tak dobrze działa.
O pracy w firmie X mogłabym mnożyć anegdoty. Wychodziłam do pracy po 23, wracałam wczesnym rankiem, przez puste, budzące się do życia miasto. Kraków o piątej nad ranem jest urzekająco piękny, aż może się człowiekowi zakręcić w głowie. Przez całą noc przybliżałam siedzącym za oceanem rodakom tajniki present perfect i poszerzałam ich słownictwo. Oni opowiadali mi o swoich dolach i niedolach, o wyprzedażach, planach wakacyjnych i filmach, które ostatnio widzieli. Moim ukochanym uczniem był Andrzej z Chicago, który pracował na budowach, wciąż wpadał w jakieś tarapaty, a od uczenia się angielskiego wolał „nocne Polaków rozmowy”.
Przygoda ta nauczyła mnie bardzo ważnych rzeczy, które zaprocentowały później, kiedy zajęłam się własnym biznesem. Pokazała mi, że aby pomysł na biznes zadziałał, musi odpowiadać na głębokie potrzeby klientów, i że patrząc z zewnątrz, bardzo ciężko jest te potrzeby zrozumieć. Z mojej, nieco aroganckiej, perspektywy lekcje przez telefon były bez sensu. Natomiast z punktu widzenia klientów firmy X było to idealne rozwiązanie. Idealnie współgrające z paletą ich prawdziwych potrzeb. Jakich? Otóż wbrew pozorom na pierwszym miejscu nie było szybkie nauczenie się angielskiego. Nasi klienci czasem już od 10 lat mieszkali w Stanach i nieźle sobie radzili. Pracowali z Polakami i dla Polaków. Nie mieli ochoty tego zmieniać. Chcieli mieć poczucie, że coś robią. Ale bez ujawniania się. Dyskretnie. Bez konieczności przyznawania się przed całym światem, że nie zna się na przykład znaczenia słowa disadvantage. Anonimowa nauczycielka z Krakowa to nie cały świat. Pod spodem tliła się jeszcze ważniejsza potrzeba. Potrzeba pogadania z kimś z Polski. Najchętniej… po polsku. O życiu. O dolach i niedolach, o wyprzedażach, planach wakacyjnych i filmach, które ostatnio widzieli. I tę potrzebę realizowaliśmy w stu procentach. Nawet ci z nas, którzy nie skończyli anglistyki.
Od tej pory, jeśli mnie ktoś pyta, czy jego pomysł na biznes jest dobry, myślę sobie, że trzeba spytać „pana Andrzeja z Chicago”, czyli potencjalnego odbiorcy. On wie najlepiej.
Agata Dutkowska
AGATA DUTKOWSKA – artystka, socjolożka, trenerka, przez kobiety nazywana matką założycielką, bo założyła Latającą Szkołę, która pomaga kobietom zarabiać na tym, co kochają. Od niedawna matka – w klasycznym tego słowa znaczeniu.
Zapraszamy również na zlot Latającej Szkoły Agaty Dutkowskiej. Przeczytaj koniecznie.
Felieton pochodzi z nr 1/2016. Zobacz, gdzie możesz dostać magazyn drukowany [DYSTRYBUCJA MK]